Tego dnia ruch był większy niż zwykle. Szumiało i szeleściło i na prawo, i na lewo, i na dole, i na górze. Na górze najbardziej, wiadomo, każdy się tam pcha, bo widoki najlepsze. Wiatr powiewał i pomagał, ale tylko na chwilę, liście na brzozowych gałęziach wracały zaraz z szumem i szelestem na swoje miejsce. Szumiały tak i szeleściły, bo każdy chciał powiedzieć coś ważnego, ale że żaden żadnego nie słuchał.
Wieczorem wiatr przestał wiać i zrobiło się cicho. Na drzewie zostały tylko dwa liście.
– A gdzie reszta? – zapytał ten, który najmocniej trzymał się gałęzi.
– Pospadały – prychnął liść z czubka drzewa.
I wtedy przyleciały wrony. Gałęzie smukłej brzozy ugięły się pod ich ciężarem i ostatnie dwa liście zaczęły spadać.
– Lecimy – zawołały przerażone.
Pod drzewem stało krzesło, na którym nikt już nie chciał siedzieć. Przysiadły na nim wszystkie brzozowe liście.
Nie szumiały i nie szeleściły, bo dobrze jest posiedzieć i pomilczeć przed podróżą.
Grażyna Lutosławska
Fot. Bolesław Lutosławski