Piotr Nowacki, którego komiksy przybliżam dość często, miniony rok zamknął świetnym Klopsem, a obecny rozpoczął publikacją zatytułowaną Co się stao? Odpowiedzi na zawarte w slangowym tytule pytanie poszukałem na czarno-białych stronach tego komiksu. No nie do końca wiem co się stao, ale w procesie poznawczym bawiłem się bardzo dobrze. Generalnie jest to komiks drogi, pełen absurdu i przygód, pościgów i akcji. Popularny Jaszczu w swojej swobodnej i wyluzowanej podróży przez plansze i kadry jest jak połączone siły Felliniego i Butenki, z efektowną Lynchowską pętelką na końcu opowieści i z popkulturowym, rozrywkowym zacięciem. Cokolwiek się stao, to się nie odstanie. I świetnie. Stajnia komiksów Piotra Nowackiego doczekała się kolejnego eleganckiego albumu. Pierwszą tegoroczną nowość komiksową, która wpadła mi w dłonie oceniam na szóstkę z plusem.
Wciąż jestem również pod ogromnym wrażeniem Ralpha Azhama (wyd. timof comics). Jedenasty tom historii o naniebieszczonym wybrańcu, walczącym z tyranią i siłującym się z podległym ludem dobił do 514. strony. No i zła wiadomość jest taka, że za 48 plansz opowieść dobiegnie końca. Zanim jednak odstawimy komplet polskich wydań na półkę, pocieszmy się takimi drobiazgami, jak na przykład okładka Ciosu za ciosem, bo taką właśnie nazwę nosi ten odcinek serii. Lewis Trondheim zaszalał i oddał się detalowi. Wcześniej bywało z tym różnie – reprezentatywne plansze albumów posiadały raczej ascetyczną oprawę graficzną. Tutaj jednak autor poszedł we wszystko to, czym zachwycał we wnętrzach kolejnych odcinków, czyli w architektoniczny detal w tle oraz w dramaturgię na pierwszym planie. Jak Ralph zdoła wybrnąć z przedstawionej na okładce opresji? Nie zdradzę. Polecam zakup, lekturę i postawienie na tak zwanej wyższej półce.
Jeff Lemire powraca do korzeni. Niezwykle płodny autor, który ostatnio święcił triumfy na polu komiksu superbohaterskiego i publikował w trzech najważniejszych wydawnictwach tego gatunku, tym razem postawił na absolutnie autorską rzecz, na pierwszy rzut oka przypominającą jego polski debiut, Opowieści z hrabstwa Essex. Royal City (wyd. Non Stop Comics) to spokojna i wyważona opowieść o więzach rodzinnych na tle upadającego robotniczego miasteczka. Jakkolwiek do trykociarskich wynurzeń autora podchodzę z dużym dystansem, tak autorskie projekty Lemire’a są dla mnie rzeczą naprawdę niebanalną. Choć w Royal City autor postawił na nastrój i dość proste operowanie narracją komiksową, to na stronach pierwszych odcinków serii zaprezentował też kilka naprawdę efektownych – choć cichych i ledwie zauważalnych – zabiegów. W odbiorze tego komiksu bardzo pomaga nienachlany drugi plan, synchronizacja ujęć i narracja, która w pewnym momencie ukazana jest na dwa sposoby. Royal City jest najdojrzalszym dziełem Lemire’a, z jakim dane mi się było póki co zapoznać.
Na deser proponuję finał Kaznodziei (wyd. Egmont Polska). O tym komiksie w zasadzie wszystko zostało już powiedziane. W tomie szóstym nawet wstęp autorów, zazwyczaj soczyście anegdotyczny, jest o tym, że wstępu nie będzie. Jednak wspomnieć należy, bo Kaznodzieja to niesamowita podróż przez Amerykę. Raz śmieszna, innym razem straszna, frywolna i dosadna. Seria Gartha Ennisa i Steve’a Dillona stała się inspiracją dla wielu współczesnych komiksów, które nawet jeśli były świetne, to i tak nie przerosły mistrza. Szósty tom, poza rozwiązaniem wszystkich wątków, zawiera szeroko dyskutowane zakończenie, na które spłynęła fala krytyki. Tymczasem jest to zakończenie idealne dla tego miłosnego westernu. Nie zawsze przecież dzieło mu się kończyć czymś, co nas zaskoczy, sprawi, że oniemiejemy lub zostaniemy wstrząśnięci. Czasem wystarczy, no nie wiem, na przykład archetypowy finał, w którym główny bohater z ukochaną u boku odjeżdża na koniu w stronę zachodzącego słońca pogwizdując szlagierową melodię. Finał Kaznodziei powinien pozostawić czytelnika z błogim uczuciem spełnienia.