Death Save (wyd. timof comics) to polski debiut duńskiego artysty Rune Ryberga. Opowiada, oględnie mówiąc, o dorastaniu, a więc jest komiksem jakich wiele. Dlaczego miałby się wyróżniać w ich towarzystwie? Szczerze powiedziawszy, przez większość stron tej publikacji żadnych wyróżników nie doświadczyłem. Dwójka przyjaciół buja się po mieście, gra we flippery, pije colę i zastanawia się jaki tu numer komu wykręcić. Nic ciekawego. Ileż można grać na sentymencie – w tym wypadku do salonów z grami – i ukazywać głupoty młodości? Ale jednak w pewnym momencie – sam nie wiem w którym – coś w tym komiksie zaczyna trybić, elementy składają się w całość i historia zaczyna wciągać. Ryberg jest niezwykle sugestywny w scenach niemych. I bardzo dynamiczny. To taki cartoon na sterydach, z rozedrganą kreską, która ucieka we wszystkie kąty kadru. Antropomorficzne postaci wyglądają, jakby były wyciągnięte z Angry Birds, Usagiego Yojimbo czy Wojowniczych Żółwi Ninja, zdynamizowane i wrzucone w wir obyczajowej historyjki o kawalarzach, odpalających fajerwerki w metrze. Po tym jak wszystkie puzzle wpadają na swoje miejsce, przez Death Save płynie się aż do finału. To przypowieść o dorastaniu, Karate Kid w świecie konstruktorów flipperów, z figurką Szkieletora z lat 80. minionego wieku w tle. Dynamiczna rzecz!
Rumuński książę imieniem Vlad wyjeżdża do Londynu, miasta, w którym mieszka kobieta przypominająca mu jego zmarłą przed wiekami ukochaną. Brzmi znajomo? Tak, to Dracula. W 1992 roku Francis Ford Coppola stworzył chyba najciekawszą adaptację filmową książki Brama Stokera. Wraz z nią ukazała się wersja komiksowa tego filmu. Napisał ją Roy Thomas, weteran amerykańskiego komiksu, który nabierał redaktorskiej i scenopisarskiej wprawy pod okiem Stana Lee w Marvelu, a narysował Mike Mignola, na krótko przed wydaniem pierwszego numeru swojej najsłynniejszej serii zatytułowanej Hellboy. I tę adaptację po latach dostajemy wreszcie w polskiej edycji. Na czarno-białych kadrach, dość wiernie oddających nastrój filmu Coppoli pojawiają się więc Keanu Reeves jako Jonathan Harker, Anthony Hopkins jako van Helsing, Winona Ryder jako Mina Murray i wreszcie Gary Oldman jako hipnotyzujący hrabia Dracula. Mignola nadaje swoim postaciom charakterystyczne rysy, ale nie ucieka w fotograficzny realizm i pozostaje wierny swojemu stylowi. A jest to styl, który do Draculi nadaje się wyśmienicie. Mroczne zamczyska i cmentarzyska, wampiry i wilki, scenerie jak z horroru – artysta znakomicie operuje czernią i bielą, tworząc szereg zapadających w pamięć scen. Pod względem fabularnym też jest bardzo dobrze. Nie jest to tani storyboard do filmu, a tętniące życiem autonomiczne dzieło. Warto poświęcić wieczór na obejrzenie filmu, a później wgłębić się w lekturę powieści graficznej. Albo odwrotnie.
Nie otwierać! Nie pić! Unikać kontaktu ze skórą i ustami! – takie ostrzeżenia widnieją na czwartym już numerze Rozmagnesu autorstwa artysty ukrywającego się pod pseudonimem Otoczak. Otworzyłem! Nie wypiłem. Kontakt ze skórą miałem, z ustami już niekoniecznie. To szalony materiał, na granicy komiksu i różnych sztuk wizualnych, który na pewno nie każdemu przypadnie do gustu. Fani komiksu alternatywnego i eksperymentującego powinni jednak być zadowoleni. Otoczak od wielu lat kroczy swoją artystyczną ścieżką i w czwartym Rozmagnesie nie zboczył z niej. Poleca się wielbicielom rzeczy niebanalnych.