Reportaż przechodzi do książek. W gazetach nie ma już właściwie dla niego miejsca. Jaka jest dziś kondycja tego gatunku? Między innymi na ten temat Tomasz Nieśpiał rozmawiał z Dariuszem Rosiakiem (na zdj.), dziennikarzem Polskiego Radia, reportażystą, który był jednym z gości specjalnych IV Festiwalu Reportażu w Lublinie.
– Książki reportażowe się sprzedają. Niektóre nawet bardzo dobrze. Potrzeba tego typu pisania wciąż istnieje. Jeśli chodzi o gazety – odchodzi z nich większość form za które trzeba płacić. Podobnie sytuacja wygląda w radiu. Autorzy i czytelnicy znaleźli się w takiej sytuacji, w której niby istnieje coś takiego jak zapotrzebowanie i ono się sprawdza, bo ludzie kupują te książki, z drugiej strony – ze względu na ogromne oszczędności, które dotyczą wszystkich dziennikarzy, czy autorów, kończy się to zwykle tym, że reportaże mniej lub bardziej na tym cierpią – mówi Rosiak.
– Potrzeba opowiadania i słuchania historii według mnie się nie skończy. Pytanie jest natomiast inne – na jakim poziomie będziemy sobie te historie opowiadali. To jest w ogóle pytanie o to, w jakim kierunku zmierzają media i czy rzeczywiście za chwilę nie okaże się, że 120 znaków wystarcza nam do opowiedzenia każdej historii. Ciągle są ludzie, którzy czytają, którzy chcą się konfrontować z historiami, które nie są opowiadane w sposób czy to zidealizowany, czy upolityczniony, czy też prosty, który nie mierzy się, nie konfrontuje się z trudnością bycia człowiekiem, czy z trudnością opisu natury ludzkiej, a to w dobrym reportażu się wcześniej czy później z takim tematem trzeba się zmierzyć. Ja mam prostą definicję reportażu. Dla mnie jest to opowiadanie historii w najbardziej rzetelny sposób, czyli taki, który we wszystkich możliwych aspektach oddaje sprawiedliwość ludziom z którymi rozmawiam.
Wśród opowieści, które pan wziął na warsztat, ważne miejsce zajmuje Wielka Brytania. Niedawno ukazało się poszerzone wznowienie książki „Oblicza Wielkiej Brytanii”, uzupełnione o wątek brexitu. Czym według pana jest brexit?
– Nie wierzę w to, że Brytyjczycy nie wiedzieli co robią kiedy głosowali w 2016 roku za opuszczeniem Unii Europejskiej. Dowodem na to, że wiedzą jest to, że 2 lata po tym referendum, rozkład głosów wygląda podobnie jak w 2016 roku. Ten kraj jest mniej więcej podzielony na pół. Co nie zmienia faktu, że decyzja, którą podjęto jest prawdopodobnie najważniejsza decyzją, dotyczącą Wielkiej Brytanii pod każdym względem – czy to konstytucyjnym, czy to społecznym, politycznym, kulturowym, od czasów Henryka VIII. To jest ogromny skok – w dużym stopniu – w nieznane na który Brytyjczycy się godzą. Nie chodzi o to, że aż tak bardzo nienawidzą Europy. Moim zdaniem głównym powodem jest to, że znalazła się masa krytyczna ludzi, na których zadziałało hasło kampanii brexitowej „Pay less, pay back control” (płaćmy mniej, odzyskajmy kontrolę – red.). Część pierwsza tego hasła jest kłamstwem, bo nie będą płacić mniej, natomiast druga ma sens. Żyjemy w świecie, w którym ludzie czują, że główne procesy, które ich dotyczą odbywają się bez ich udziału; to, że biorą udział w różnego rodzaju rytuałach zwanych wyborami, to trochę mało. Potem okazuje się, że politycy, których wybrali albo realizują interesy nie swoich wyborców, albo w ogóle w sferze ich kompetencji nie znajdują się te najważniejsze decyzje, które nas dotyczą. Jeżeli żyjemy w świecie, w którym serwis społecznościowy wart jest ponad bilion dolarów, w którym rachunki bieżące banków są na poziomie wyższym niż PKB rozwiniętych krajów, to nagle przeciętny człowiek zadaje sobie pytanie – gdzie ja jestem? Co i kto decyduje o moim życiu? Unia Europejska przez część Brytyjczyków jest do tej pory traktowana jak moloch, który pożera ich pod każdym względem. Pod względem instytucjonalnym to jest instytucja, która ustanawia ich prawa, która może decydować o tym, jakie będą wyroki ich sądów itd. Do tego dochodzi cała sfera korporacyjno-biznesowa, w której żyjemy. W tym wszystkim znajduje się mały człowiek, który w 2016 roku dostał głos, który mógł coś zmienić. I ten głos został wykorzystany, ci ludzie zagłosowali po to, żeby ich zdaniem, odzyskać kontrolę przynajmniej nad częścią ich życia.
Na ile to ma szansę się udać? Od referendum z 2016 roku minęło 1000 dni. Kraj jest pogrążony w kryzysie politycznym…
– To jest odrębna rzecz. To jest sytuacja, która pokazuje, że partyjny system brytyjski był nie przygotowany na to, żeby sprostać takiemu wyzwaniu. Z perspektywy czasu wiemy, że były to błędne decyzje dotyczące strategii negocjacyjnej którą przyjęła Theresa May. O tym się nie mówi, ale być może także decyzja Davida Camerona – premiera, który to wszystko zapoczątkował, była błędna. Może są pewne rzeczy, które nawet w demokracji nie powinny zostać poddawane referendum. To jest ważna lekcja. Referendum jest tylko jednym z narzędzi demokracji. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek było przeprowadzane referendum w Stanach Zjednoczonych, a jest to przecież kraj demokratyczny. Z drugiej strony mamy Szwajcarię, gdzie wszystkie decyzje są podejmowane przy pomocy referendum. Wielka Brytania okazała się krajem, który z takim referendum sobie nie poradził – twierdzi Dariusz Rosiak.
Wczoraj (20.03) brytyjska premier Theresa May zwróciła się do przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska z formalnym wnioskiem o wydłużenie procesu wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej do 30 czerwca. Jeśli jednak nie uda się dojść do porozumienia, Wielka Brytania automatycznie opuści Wspólnotę o północy z 29 na 30 marca.
ToNie / opr. SzyMon
Fot. archiwum