To już drugie podejście polskiego edytora do serii Hellblazer (wyd. Egmont Polska). Pierwsze skończyło się po kilku miękkookładkowych tomach. Teraz John Constantine powraca w twardym wydaniu i w okolicznościach, które zaburzają chronologię jego przygód. Prezentowana nam edycja nie przedstawia bowiem jego perypetii z magią zeszyt po zeszycie, a skupia się na kluczu autorstwa scenariusza. I tak na dzień dobry dostajemy wersję przygód maga z Liverpoolu autorstwa Briana Azzarello, zbierającą zeszyty z połowy drugiej setki oryginalnej serii. Po dwóch tomach czekają nas trzy autorstwa Gartha Ennisa, które w oryginale ukazały się wcześniej, a następnie znów wyrwiemy do przodu i przeczytamy jeden album autorstwa Warrena Ellisa. Te trzy nazwiska to naprawdę solidne firmy, ale ciekaw jestem co wyniknie z tego przemieszania, zwłaszcza, że Hellblazer to ten rodzaj serii, w której wszystko, co wydarzyło się w przeszłości ma duży wpływ na bieżące perypetie postaci. Brian Azzarello postanowił grubą krechą oddzielić się od kolegów, którzy wcześniej pisali Hellblazera. Z londyńskich zaułków przerzucił się na amerykańskie pustkowia, zamontował kamerę za plecami Johna i wpuścił go w wir zdarzeń, w których najbardziej demonicznym z demonów zdaje się być on sam. Próżno szukać tu obecnego w serii od zawsze tła społecznego, robotniczych dzielnic Londynu czy polityki Margaret Thatcher. Azzarello postawił na rasowy horror, garściami czerpiący ze specyfiki Stanów Zjednoczonych. Dużo scen dzieje się tu na poboczach dróg, w odciętych od świata tawern na odludziu, czy w obrębie zamkniętych społeczności, które zaprzedały duszę diabłu. I choć fabuła Azzarello w ostatecznym rozrachunku ma sens, a wszystkie elementy trafiają na swoje miejsce, najlepszym epizodem w tym zbiorze jest ten stylizowany na pisarstwo Gartha Ennisa, w którym John zrzuca maskę cynicznego zwyrodnialca i przez chwilę wygląda i zachowuje się, jakby kontynuował wątki sprzed kilkudziesięciu zeszytów serii. Ale nic w tym dziwnego – w końcu ten jeden epizod narysował genialny Steve Dillon, który wraz z Ennisem odpowiedzialny jest za jeden z najlepszych okresów serii. Hellblazer Briana Azzarello to wejście w serię w połowie jej trwania. Jest to niezła lektura, ale jeśli wchodzimy w nią bez zabezpieczenia w postaci poprzednich tomów, może okazać się nie w pełni satysfakcjonująca.
Tak jak Hellblazera spowija mrok, tak w Invincible (wyd. Egmont Polska) panuje wesoła, kolorowa atmosfera superbohaterska. No, może nie do końca wesoła, bo mimo pstrokatych barw nie jest to tylko list miłosny do dziecięcych fascynacji trykotami, a naładowana emocjami historia o życiu. Trzeci tom to moment, w którym autorzy bez większych wyrzutów sumienia mogą już zacząć przynudzać tą przeplatanką efektownych pojedynków, zabójczych zawieszeń akcji i dialogów rodem z telenoweli. I choć nudne i zbędne momenty się zdarzają, to jednak twórcy mają swoje patenty na utrzymaniu uwagi czytelników. Niezwyciężony superbohater musi mierzyć się zarówno z kosmicznymi zagrożeniami, jak i własnym życiem uczuciowym czy zakwaterowaniem w akademiku. To takie Jezioro marzeń w wersji superhero. Im dalej w serię, tym mniej w tym liście miłosnym uczuć, ale sądzę, że fani będą zadowoleni do samego końca.
A na deser chwila relaksu, czyli trzeci tom komiksów zebranych z magazynu Relax (wyd. Egmont Polska). Ponownie dostajemy zestaw krótszych i dłuższych form publikowanych w najważniejszym magazynie w historii polskiego komiksu, który na księgarskich półkach pojawiał się w latach 1976-81. Większość z tych komiksów strasznie się zestarzała, ale pod względem rysunkowym mamy tu dużo perełek. Są tu znakomite graficznie Bajki dla dorosłych Janusza Christy, jest też Bionik Jaga Marka Karmowskiego. Po raz pierwszy w tej edycji dostajemy prace Szymona Kobylińskiego. Na łamach albumu znalazło także się miejsce dla takich komiksów jak Przybysze z rysunkami Grzegorza Rosińskiego czy Wywiadowca XX wieku Jerzego Wróblewskiego. Legendarny skład został ubrany w elegancką szatę graficzną i dla koneserów gatunku stanowi niezwykłą gratkę.