Jazz Maynard – trylogia barcelońska (wyd. Non Stop Comics) okładkę ma piękną, lecz mylącą. Bo album Raule’a i Rogera nie jest biografią słynnego jazzmana, nie jest też obrazem muzycznego półświatka Barcelony. Ten komiks z jazzem właściwie nie ma nic wspólnego, poza kilkoma pretekstami służącymi do zawiązania akcji. A tej tu nie brakuje. Bo jest to opowieść o tym, jak pewien złodziejaszek po latach nieobecności powraca w rodzinne strony i stawia czoła zmianom, jakie nastąpiły na uliczkach i w zaułkach, które go wychowały. Konfrontuje się z rodziną, dawnymi przyjaciółmi i wrogami, wpędzając się w lawinę kłopotów i angażując w społeczno-polityczny krajobraz Barcelony. Fabuła pachnie odgrzewanym kotletem, ale jednak Jazz Maynard jest dziełem świeżym, rozpisanym i rozrysowanym niezwykle sprawnie. Sam nie wiem co jest motorem napędowym tego tomu: znakomicie nakreśleni bohaterowie, logicznie dawkowany element nadprzyrodzony, przemyślane przenikanie się wątków sensacyjnych z politycznymi czy może udana kreacja tytułowego bohatera, będącego sprawnym połączeniem Adriena Brody’ego z Corto Maltese. Jazz Maynard to ciekawa podróż przez barcelońskie uliczki, naładowana sensacją i akcją, od których odskocznią jest nastrojowa, wyciszająca okładka.
Bardzo klimatyczny, choć już nie wyciszający, jest też rysunek umieszczony na reprezentatywnej planszy Artemizji (wyd. Marginesy). Dzieło Nathalie Ferlut i Tamii Baudouin to historia barokowej malarki Atremizji Gentileschi, która jako pierwsza kobieta została przyjęta do florenckiej akademii. Autorki w pełni wykorzystują potencjał tkwiący w tej opowieści, unikając podręcznikowych regułek i tworząc niezwykle żywy obraz niezależnej kobiety w XVII wieku. Skupiają się na kilku aspektach. Pierwszym z nich jest trudna relacja Artemizji z ojcem, zapatrzonym w swoją twórczość malarzem fresków. Drugim – miejsce kobiety w profesji, która na początku XVII wieku była zarezerwowana wyłącznie dla mężczyzn. Trzecim: pełna determinacji walka o sprawiedliwość i przełamanie barier społecznych. W tejże niezwykle nierównej walce Artemizji jednym z najczęściej padającym zdań jest „Gdybyś była chłopakiem…”. No właśnie. Gdybyś była chłopakiem, mogłabyś pobierać wynagrodzenie za swoje obrazy. Gdybyś była chłopakiem, mogłabyś te obrazy podpisywać swoim nazwiskiem. Gdybyś była chłopakiem, nie musiałabyś stykać się z nadętym ego mężczyzn i wyzwiskami lokalnej społeczności. Gdybyś była chłopakiem, uniknęłabyś gwałtów. Gdybyś była chłopakiem, mogłabyś wykrzyczeć tysiąc słów, a nie chować się w lękliwym milczeniu. I o tym jest ten komiks, o determinacji w budowaniu niezależności i walce o prawa, które dziś wydają się oczywiste, ale kiedyś oczywistymi nie były. Skoro mówię o komiksie traktującym o sztuce, nie sposób pominąć jego warstwy graficznej. Kreska w Artemizji jest lekka i swobodna. Drapieżna i dostojna. Taka, jaka być powinna. Artemizję bardzo polecam. Drugi album z oferty wydawnictwa Marginesy to znakomita lektura.
A na deser potrawka z żółwia, czyli Bodycount Kevina Eastmana i Simona Bisleya. Ten album to pięknie i dynamicznie narysowana nawalanka z wojowniczym żółwiem ninja w jednej z głównych ról. Proszę nie zwracać uwagi na dialogi czy narracje w tym komiksie – nie o nie w nim chodzi. Pretekstowy scenariusz Eastmana służy jedynie temu, by Bisley mógł sobie poszaleć. I szaleje aż miło. Ekspresja, spluwy, mięśnie i sceny walki dozwolone od lat 18 tworzą komiks akcji najwyższych lotów. To najdłuższa strzelanina w historii komiksu, kłaniająca się filmom Johna Woo i zawierająca mnóstwo żarcików rysowniczych poupychanych na dalszych planach kadrów. Komiks Eastmana i Bisleya, piękny graficznie i elegancki edytorsko, zawiera także dodatkowy materiał: garść anegdot w wykonaniu scenarzysty oraz mnóstwo szkiców plansz, które w czerni i bieli wyglądają nawet bardziej efektownie, niż w kolorze. Bardzo dobrze, że tytułu nie przetłumaczono na język polski. Gdyby tak było, musiałby on brzmieć: Liczba ofiar śmiertelnych, co idealnie odzwierciedla charakter tej pozycji. Dla koneserów gatunku i fanów talentu Simona Bisleya.