16.08.2019 „Halo komiks”

16.08.2019 na strone

Sebastia Cabot jest autorem wydanego nakładem timof comics albumu Listopad. Opisana w nim historia skupia się na grupce przyjaciół, z wydatnie zaakcentowaną rolą początkującego pisarza, który zakochuje się w pewnej dziewczynie i rusza na niemal 200-stronicową podróż ku, no właśnie, niezbyt wesołemu zakończeniu. To podróż od radosnej miłości ku zerowej komunikacji w towarzystwie czarno-białych filmów i przy akompaniamencie równie starych utworów. Autora komiksu nie interesuje badanie romantycznych relacji. Bardziej skupia się na rozpadzie związku. Na zaniku zainteresowania drugą osobą i na tym, jak znikają nam z radarów problemy przyjaciół, kiedy pochłania nas własne ja i własny „wielki” problem. Z drugiej strony Listopad mówi o tym, jakim katharsis może być rozstanie, jak pozytywnie może wpłynąć na życie człowieka i ile nieświadomie wynosimy z zakończonych związków. Na okładce komiksu przebrana za Charliego Chaplina główna bohaterka wpatruje się w oczy przebranego za Supermana głównego bohatera. W tle listopadowa szaruga. Czy taka relacja jest możliwa? Czy raczej obietnice składane w tak pięknych okolicznościach przyrody ostatecznie okazują się puste? Ten komiks to kolejna relacja z życia, zrealizowana bardzo sprawnie i bez zbędnych lukrów. Ze świetnym drugim planem i bohaterami z krwi i kości, którzy nie są doskonali i których tak naprawdę codziennie mijamy w tłumie. Tłumie, w którym przecież tak naprawdę sami giniemy. Szkicowa, szybka, ale bardzo precyzyjna kreska oraz adekwatna do tytułu kolorystyka świetnie podkreślają nastrój tego komiksu. Listopad to na pozór historia jakich wiele, ale myślę, że każdy dojrzały człowiek odnajdzie w niej coś z siebie.

Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym (wyd. Publicat) to pamiętnikowy album rysowniczki New Yorkera Roz Chast. Niezwykle zabawny, a jednocześnie przytłaczająco smutny i bolesny. To rzecz o tym, jak dzieci zamieniają się rolami z rodzicami. O tym, że odpowiedzialność jest wieczna i że tak jak rodzice zajmowali się nami w okresie dzieciństwa, tak my powinniśmy zaopiekować się nimi, gdy będą już w takim wieku, że sami nie dadzą sobie rady. Rodzice autorki, dziarscy i nierozłączni, co prawda nigdy ani przed sobą ani tym bardziej przed własnym dzieckiem nie przyznają, że sobie nie radzą. Tym trudniej autorce zdiagnozować problem. Kiedy jednak pewnego dnia wraca do rodzinnego domu, domu zapuszczonego, domu z lokatorami oderwanymi od rzeczywistości, wie, że coś jest nie tak. A kiedy papużki nierozłączki zostają rozdzielone przez szpital, na jaw wychodzą kolejne problemy. Ten album jest zabójczo szczery – tyle samo w nim irytacji, ile miłości. Tyle gorzkich słów, ile czynów ukazujących czułość i oddanie. Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Nie o starzeniu się i umieraniu. Nie o śmierci i o planach z nią związanych. A może jednak właśnie o tym? Roz Chast stworzyła autentyczne arcydzieło. Rozedrganymi rysunkami naszpikowanymi tekstem pokazała proces oswajania się z odejściem najbliższych. Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Niesamowicie piękna opowieść.

A na deser Alan Moore, którego dzieła zawsze warto poznawać, tym razem w odsłonie fikcyjno-folkowej. Promethea (wyd. Egmont Polska) to wymyślona przez Moore’a postać, która od lat miała żywo pojawiać się w amerykańskiej kulturze w przeróżnych formach. A to jako bohaterka poematu mało znanego XVIII-wiecznego angielskiego poety, a to jako heroina pojawiająca się w pasku komiksowym artystki działającej na przełomie wieków, a to wreszcie jako pulpowa superbohaterka z komiksów. Prometheą z serii zeszytów pisanych przez Moore’a jest współczesna studentka, która przygotowując się do eseju na temat historii bohaterki, sama się nią staje. Tym komiksem Moore podkreśla siłę wyobraźni, będącej prawdziwym życiem. Jak zwykle u tego autora, w komiksie odnajdziemy mnóstwo odwołań, bardzo duże ilości znakomicie napisanych scen i niezwykle rozsądnie prowadzone postaci. Ale są też momenty słabsze, żeby nie rzec: grafomańskie. Wzorem swoich najsłynniejszych komiksów Moore w główną opowieść wplata poboczne: możemy je odczytywać z billboardów przedstawiających losy Płaczącego Goryla, z perypetii nowojorskich bohaterów zwanych Piątką Klawych Kolesi, czy też z licznych relacji medialnych. Wartość dodana, bardzo efektowna. Sławę zyskały także rozwiązania narracyjne zastosowane przez rysownika J.H. Williamsa III, który dość rewolucyjnie podszedł do sposobu kadrowania na planszach. Naprawdę warto sprawdzić ten album. Podobnie, jak każde dzieło Alana Moore’a.

(fot. SzyMon)

Exit mobile version