Wraz ze wznowieniem pierwszego tomu Klezmerów (wyd. kultura gniewu) wielbiciele komiksowego talentu Joanna Sfara od razu dostali drugi. Zarówno Podbój wschodu, jak i Wszystkiego najlepszego, Scyllo anonsowane są przez wydawcę jako twory czerpiące z opowiadań Izzaka Baszewisa Singera i malarstwa Marca Chagalla. I rzeczywiście, warto przed przystąpieniem do lektury tego komiksu, lub zaraz po niej, przypomnieć sobie perypetie Jaszy Mazura, czyli sztukmistrza z Lublina, oraz największe dzieła żydowskiego malarza. Niesamowita atmosfera twórczości tych panów obecna jest u Sfara na każdej stronie. Pełne żywiołów rysunki, niekiedy z pozoru niedbałe i szkicowe, innym razem demonicznie dopracowane, a zawsze pokryte odpowiednio położoną akwarelą, stanowią środek, którym Sfar dąży do celu. Celem tym jest opowieść o przypadkowej zbieraninie grajków, którzy postanawiają połączyć siły i zarabiać dzięki swoim umiejętnościom. Pierwszy tom stoi pod znakiem kompletowania drużyny, do której ostatecznie trafia klarnecista, jedyny ocalały z dziesiątki żydowskich muzyków, załatwionych przez konkurencyjny zespół; zadurzona w nim dziewczyna, która opuszcza wioskę, by ruszyć w klezmerską tułaczkę; wyrzucony z jesziwy najlepszy uczeń rabina, który postanawia postępować wbrew bożym przykazaniom, krzepki Cygan z darem opowiadania oraz kolejny wyrzucony z jesziwy, niepozorny skrzypek-lunatyk. Historia każdej z tych postaci jest co najmniej intrygująca, a sposób jej podania przez Sfara – elokwentny, przepełniony mądrością, solidną dawką opowieści i przypowieści oraz ogromną dawką śpiewu i muzyki. Drugi tom tej opowieści to właściwie 100-stronicowa relacja z nocnego występu klezmerów na urodzinach pewnej sędziwej pani. Sceny wesołej zabawy i płynące z kart komiksu nuty ponownie poprzetykane są mnóstwem historii pobocznych, a nad całością unosi się pewien element metafizyczny. Całości dopełniają znakomite i pouczające wywody Sfara zamieszczone na końcu albumów. Co bardzo ważne, w tym w pełni autorskim komiksie próżno szukać jakichkolwiek efektów komputerowych. Nawet czcionka jest ręczna. Klezmerzy to dzieło tak piękne, jak okrutne i tak zabawne, jak tragiczne. Patrząc na objętość obu tomów, można planować sobie lekturę na kilka wieczorów – ale wystarczy pierwszych kilka stron, by wiedzieć, że wszystkie przeczyta się w jeden.
Cykl wydawniczy Klezmerów dopiero się rozpoczyna – z tego co mi wiadomo, przed nami jeszcze trzy tomy – natomiast publikacja Łasucha (wyd. Egmont Polska) Jeffa Lemire’a dobiegła końca. Opowieść o losach zwierzęco-ludzkiej hybrydy w świecie po zarazie zamknęła się w trzech grubych albumach. Nie jest to komiks idealny, ale czyta się go naprawdę dobrze, a plusy zdają się przeważać w nim nad minusami. Lemire to świetny i sprawny opowiadacz. Wie gdzie postawić kreskę, w którym momencie zawiesić akcję i co zrobić, by wstrząsnąć czytelnikiem. Natomiast niepotrzebnie dopuszcza do sterów rysowniczych innych twórców. Takich, którzy zapewne są z nim zaprzyjaźnieni i którzy niewątpliwie mają talent, lecz zupełnie nie przystają do autorskiej wizji Lemire’a i rozbijają tak pieczołowicie budowany przez niego rytm. Mam także wątpliwości co do odcinków, które przyspieszają akcję i zaprezentowane są w formie ilustrowanego opowiadania, co odbieram jako pewną niekonsekwencję w stosunku do pozostałej części materiału. Oba te minusy wiążę jednak z potrzebą skrótowości i odpowiedniego gospodarowania czasem. Doceniam, że Lemire nie porzuca swoich bohaterów i w pewnym momencie robi woltę, powodującą gładkie przejście z Żywych trupów na Planetę Małp. Daje też czytelnikom satysfakcjonujące zakończenie. Bardzo się cieszę, że ta opowieść drogi dobiegła do końca w taki sposób. Łasuchem Jeff Lemire po raz kolejny udowadnia, że w najlepszej formie jest wtedy, kiedy tworzy dzieła autorskie, w których odpowiedzialny jest zarówno za scenariusz, jak i rysunki i które jak najbardziej oddalone są od tematyki superbohaterskiej. Łasucha rzecz jasna polecam, choć nie tak mocno jak Klezmerów, na których kolejne tomy czekam z zaciekawieniem.
(fot. GM)