Jeśli za opowiadania Howarda Phillipsa Lovecrafta bierze się Alberto Breccia, to obok takiego zjawiska nie można przejść obojętnie. Ponoć ten, kto nigdy nie czytał prozy Lovecrafta, nie może twierdzić, że zna horror jako gatunek literacki. Podobnie też ten, kto przenigdy nie analizował przez co najmniej godzinę jednej planszy Brecci, nie jest godzien miana rasowego komiksiarza. Zatem mogę śmiało stwierdzić, że Mity Cthulhu (wyd. Non Stop Comics) to album, w którym dwie połówki odnalazły się i scaliły w jedność. Oczywiście wirtuoz horroru nie współpracował przy tej adaptacji z mistrzem komiksu, ponieważ w chwili śmierci Lovecrafta Breccia miał zaledwie 18 lat. Urodzony w Urugwaju rysownik przerobił na komiks dziewięć opowiadań mistrza grozy we współpracy z Norberto Buscaglią. W efekcie powstał wierny, choć – przynajmniej według tłumaczki komiksu – odarty z charakterystycznej gotyckości, zbiór graficznych opowiadań. Komiksowi puryści podczas lektury mogą podnieść alarm, że Mity Cthulhu to przeładowane tekstem ilustracje, w których dymek oznajmiający wymianę zdań między postaciami pojawia się niezwykle rzadko. I pewnie będą mieli rację, co jednak w żadnym stopniu nie umniejszy wartości omawianego dzieła. Bo to przede wszystkim siła wyobraźni. Breccia nie wikła się w hiperrealizm. Tworzy plansze nieoczywiste, wydrapane, sklejone ze zdjęć i gazet i wywołujące niesamowity efekt. Nie bez przyczyny na tylnej okładce album poleca Przemysław Truściński, którego prace publikowane w zinach lat 90. bardzo mocno inspirowały się twórczością Brecci i posiadały bliźniaczą drapieżność. Mity Cthulhu to tak naprawdę Breccia czytający Lovecrafta i dający nam wgląd w swoją przebogatą wyobraźnię i wachlarz umiejętności. Fanom twórczości obu panów nadmienię, że w edytorsko dopracowanym zbiorze znalazło się miejsce dla takich opowiadań, jak Zgroza w Dunwich, Coś na progu, Szepczący w ciemności oraz, rzecz jasna, Zew Cthulhu. Dla koneserów gatunku jest to rzecz wyborna. Najlepiej czytać w towarzystwie jakiegoś zbiorczego wydania opowiadań Lovecrafta.
Tymczasem w innym komiksowym wymiarze niewielkiej odpryskowej noweli graficznej doczekała się jedna z serii Eda Brubakera i Seana Phillipsa. Komiks zatytułowany Wszyscy moi bohaterowie to ćpuny (wyd. Mucha Comics) w interesujący sposób wpisuje się w realia serialu Criminal, ale swą jakość opiera na czymś, czego w tym serialu nadmiernie nie eksponowano. Ta zabarwiona romantycznie historia pary z ośrodka leczenia uzależnień klimat oryginału ma jedynie w kilku scenach. Cała reszta to sentymentalna podróż po muzycznych inspiracjach i wgląd w dyskografię artystów, którzy największe dzieła tworzyli dzięki specyficznym wspomagaczom. Jest i nutka sensacji – młodociani uciekinierzy są jak Bonnie i Clyde, z tą różnicą, że – jak sami mówią – nikogo nie zabijają i napadają tylko na apteki. Siłą tego komiksu są fragmenty scenariusza Brubakera, bardzo zgrabnie napisane i mogące trafić w czyjeś gusta muzyczne. Siłą jest również nawiązanie do głównej osi fabularnej serii, bardzo zgrabnie przemycone i fajnie rozegrane. Nie wiem natomiast czy siłą są rysunki. Phillips od lat rysuje tak samo, bazując na zdjęciach, głównie samego siebie, i ciągnąc tuszem obrysy. Ten constans można z jednej strony uznać za walor i element wyróżniający, ale z drugiej – za przerażający zastój formy i brak znalezienia nowych środków wyrazu. Bardzo brakuje mi jego szaleństwa sprzed 25 lat. Ale przecież czas zmienia priorytety. Spoglądam na opis z tylnej strony okładki i zaczynam zdawać sobie sprawę z jeszcze jednej siły tego komiksu: otóż jest on nieopisywalny. To wcale nie jest niebezpieczny romans, nie jest to też rzecz o tym, że narkotyki i morderstwo doskonale idą w parze, ani też opowieść o dojrzewaniu młodej dziewczyny, która poszukuje ciemności. To historia o pozorach. Komiksowa zmyłka, napędzana nie popkulturą, a życiem artystów i współczesnym filtrem tego życia.
Fot. PaW