Kilka tygodni temu omawiałem na antenie komiks Donżon, który powstał dzięki współpracy Joanna Sfara i Lewisa Trondheima. W międzyczasie do sprzedaży trafiły autorskie albumy tych panów: ósmy Kot Rabina (wyd. timof comics), zatytułowany Koszyczek migdałów oraz dwunasty Ralph Azham: Czas zwinąć żagle (wyd. timof comics). Sfar w jednej ze swoich szlagierowych serii tym razem zajmuje się misją nawrócenia pewnej katoliczki na judaizm, w tle przygrywając romansem i charakterystycznym dla siebie humorem. Trondheim z kolei – i tu niektórzy mogą urobić łezkę – kończy opowieść o naniebieszczonym wybrańcu, dając czytelnikowi zarówno rozwiązania, których po finale można było się spodziewać, jak i zwroty akcji kompletnie nieoczywiste. Podczas gdy Sfar jest dla swoich postaci w miarę łaskawy, Trondheim z niektórymi z nich rozprawia się w sposób niezwykle brutalny. Choć mogłoby się wydawać, że Trondheim kończy przygody Ralpha w najbardziej odpowiednim momencie – w końcu jest to już 558. strona tego komiksu, a wiadomo, że przy takiej objętości pomysły często się dublują – to obaj panowie trzymają poziom swoich historii. U Trondheima wciąż przebija fantasy i machloje polityczne na wysokich szczeblach, a u Sfara – rozważania na tematy religijne i filozoficzne. Ralph już nie powróci, ale dostępne będą kolejne tomy podobnego klimatycznie Donżonu. Z kolei przed Kotem rabina kolejna odsłona, zatytułowana Królowa szabatu.
Tymczasem kolejny powrót zaliczył Sandman, czyli znak firmowy brytyjskiego pisarza Neila Gaimana. Przypomnę, że wydawana przez Vertigo seria została zakończona w 1996 roku, a z okazji 25-lecia jej istnienia autor zdecydował się zrealizować Uwerturę, która niejako podsumowała ten projekt. Minęło 5 lat. Przez wzgląd na 30. rocznicę powstania serii o Władcy Snów, jak również 25-lecia istnienia oficyny, która ją wydawała, ponownie pojawił się pomysł reaktywacji – tym razem nie tyle serii, co całego sandmanowego uniwersum. Pierwszym efektem wprowadzenia tej idei w życie jest skromnych rozmiarów album zatytułowany – a jakże – Sandman: Uniwersum, stworzony przez sztab twórców. Zaglądamy do stopki: Neil Gaiman widnieje w niej jako autor opowiadania. Na jego bazie scenariusz napisały cztery osoby. Na podstawie tych scenariuszy rysunki wykonało pięciu rysowników. Brzmi jak ostateczne odcięcie kuponów? Jak reaktywacja Strażników? Jak powrót do świata, który powinien pozostać nietknięty? Niekoniecznie. Warto wspomnieć, że dzieło Gaimana – bo z racji ilości nagród i splendoru można mówić o Sandmanie jak o dziele – już wcześniej doczekało się kilku serii pobocznych, na czele ze Śnieniem, elegancką, utrzymaną w duchu pierwowzoru opowieścią o drugoplanowych postaciach z uniwersum Sandmana. I ten powrót wydaje mi się być przepisaniem tego pomysłu, uwspółcześnieniem go i rozczłonkowaniem na kilka odrębnych serii. Sandman: Uniwersum to taki początek. Zawarte tu krótkie formy scalone są w logiczną całość, ale stanowią też bazę wspomnianych nowych serii. Na pewno wrócę do nich w programie. Po lekturze tego albumu mogę zaś stwierdzić, że zapowiada się pół na pół: bo jest tu trochę intrygi, ale też nieco przegadania, są rysunki chwytające klimat starego Sandmana, są też takie, które wpadają w prądy współczesności. Fani serii będą zadowoleni, że ponownie mogą zobaczyć swoich ulubionych bohaterów, w których towarzystwie wprowadzane będą nowe postaci. Być może fanów zaintryguje też pomysł wyjściowy: otóż król Śnienia, Władca Snów, Morfeusz, znika ze swojego tronu, a w królestwie zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Na ekspedycję poszukiwawczą zostaje wysłany kruk Mateusz, który rozpoczyna wędrówkę po snach w poszukiwaniu ich króla. A podczas tej podróży okaże się, że nie tylko Sandman zaginął… Ciężko oceniać po tym wejściowym tomie jak potoczą się losy nowych serii. U mnie sceptycyzm miesza się z optymizmem, choć chyba przeważa chęć sięgnięcia po kolejne odcinki. Na pewno brak elementu charakterystycznego, czyli grafik Dave’a McKeana na okładkach. Ale Jae Lee też jest w porządku.
Fot. SzyMon