31.01.2020 „Halo komiks”

31.01.2020 halo komiks

Zabić drozda (wyd. Wydawnictwo Jaguar) Harper Lee – powieść nagrodzona Pulitzerem, która doczekała się ekranizacji nagrodzonej trzema Oscarami – trafia do nas właśnie w wersji komiksowej. I choć nie należę do zwolenników adaptacji, czemu niejednokrotnie dałem już wyraz, muszę przyznać, że powieść graficzna londyńczyka Freda Fordhama okazuje się być produkcją bardzo dobrą, a na tle innych adaptacji wręcz wzorcową. Rysując losy mieszkańców miasteczka Maycomb na Południu Stanów Zjednoczonych w latach 30. XX wieku, Fordham skupił się na społecznym charakterze opowieści, ale pozwolił sobie również na pewne orzeźwiające ekstrawagancje w warstwie graficznej. Całość jest płynna i bardzo spójna. W przypadku adaptacji literatury często dochodzi do przeładowania tekstem, a najlepszym lekarstwem na rozładowanie tego przeładowania jest zestaw niemych sekwencji obrazkowych. Tutaj takie sekwencje rzeczywiście występują – kilka z nich jest autentycznie zachwycających – ale posiadają walor czysto estetyczny, ponieważ autor nie ma czego rozładowywać. A to z takiego powodu, że do swojej adaptacyjnej roli przygotował się znakomicie i znalazł idealny klucz językowo-graficzny, dzięki któremu uniknął przegadania i rysunkowej miałkości. Sama historia wciąż jest fascynująca i poruszająca. Poznajemy ją z perspektywy dziewczynki, dorastającej wraz z bratem, grupką przyjaciół, sąsiadów i ojcem w takich Stanach Zjednoczonych, które zapisały się w historii dzięki natężeniu zachowań rasistowskich. Mniej lub bardziej sielankowe, niebezpieczne i pouczające wglądy w życie małej społeczności są tu niezwykle interesującym tłem głównego wydarzenia – procesu sądowego, w którym pod adresem czarnoskórego mężczyzny padło oskarżenie o gwałt na białej kobiecie. Dziecięca optyka znakomicie dźwiga ten komiks. Jest tu mnóstwo świeżości oraz wciąż aktualnych i wciąż wymagających przypominania spostrzeżeń. Adaptacja Freda Fordhama porusza, ale też bawi. Ale najgorsze jest to, że wciąż jest aktualna. I obawiam się, że zawsze pozostanie.

Jim Woodring, artysta rekomendowany przez Chrisa Ware’a i Daniela Clowesa, zadebiutował na polskim rynku. Jego komiks Podróże Franka (wyd. kultura gniewu) to instruktaż tworzenia wzorowego komiksu niemego, surrealistycznego i naładowanego idealnie wyrysowanymi kreskami. Pierwszy raz od dawna zdarzyło mi się kilkanaście minut wpatrywać w rysunek przedstawiający dzbanek, jaskinię albo niebo. Woodring swoje kwasowe, niejednoznaczne opowieści rysuje tak, jakby chciał pospolity cartoon unieść do rangi niebiańskiej sztuki. Tytułowy Frank to antropomorficzny ludek. W szeregu przypowieści obrazkowych przeżywa dziwne przygody, których sedna czytelnik być może nigdy się nie doszuka. Nieoczywiste krótkometrażówki bawią, niepokoją i zadziwiają, a przede wszystkim każą pochylić się nad rysunkami. Ależ ten Woodring kładzie kreski kiedy rysuje mroczne wnętrza. A jak znakomity jest w dzierganiu kwiatków wśród skalistych pejzaży… Podróże Franka lądują na liście eleganckich komiksów wymagających.

Tymczasem w kategorii formalna zabawa, która się powiodła, duży sukces notuje zeszyt Jerzego Łanuszewskiego i Ewy Ciałowicz zatytułowany Mówili na niego Karol (wyd. Wydawnictwo 23). Cudowny, wręcz piosenkarski i niesamowicie rytmiczny zabieg scenarzysty, został efektownie zilustrowany przez rysowniczkę. To jest niby jedna historia, ale tak naprawdę jest ich dwadzieścia. A może dwadzieścia historii pod pozorem jednej? Początkowo scenariusz sprawia tu wrażenie tła dla rysunków – bo te rzeczywiście są niezwykle precyzyjne, pomysłowe i efektowne – ale lektura całości pokazuje, że już sam pomysł jest tu majstersztykiem. To jedna z tych sytuacji, w których, jak sądzę, pomysł pojawia się w głowie autora znienacka i bez zapowiedzi, a następnie dostaje w tej głowie wikt i opierunek, dojrzewa sobie i pozwala się urabiać, aż staje się zaczynem do cudownej krótkiej formy. Jako fan tego typu zabaw, bardzo doceniam i obiecuję przeczytać Mówili na niego Karol jeszcze kilka razy, by lepiej – lub inaczej – zrozumieć ten komiks.

A na deser Biały rycerz (wyd. Egmont Polska), czyli Sean Murphy w autorskiej, opatrzonej czarną banderolą, wizji Gotham City, w której wyzbyty szaleństwa Joker zaczyna rządzić miastem, a Mroczny Rycerz staje się wrogiem publicznym. W obliczu mnogości komiksów o Batmanie, których poziom od lat zwykle szwankuje, Biały rycerz jest opowieścią wyjątkową. Wszystko się tu w miarę trzyma kupy, postaci prowadzone są w interesujący sposób. Jest klimat, nie ma niepotrzebnego nagromadzenia postaci, no i te niesamowite rysunki… styl Murphy’ego można lubić lub nie, ale nie można odmówić mu precyzji w budowaniu plansz, ekspresji i stawiania kresek w odpowiednich miejscach kadru. Biały rycerz to inicjatywa opublikowana w ramach imprintu DC Black Label, czyli serii powieści graficznych, w których prezentowane są autorskie albumy tworzone przez światowej sławy scenarzystów i rysowników. Komiks Murphy’ego udanie inauguruje ten cykl na rynku polskim.

Exit mobile version