Doktor Małgorzata Artymiak, dyrektor Psychologicznego Centrum Diagnozy i Terapii Wyższej Szkoły Ekonomii i Innowacji w Lublinie, mówi, że nie powinniśmy ulegać pokusom płynącym z łagodzenia obostrzeń związanych z koronawirusem.
Z gościem Radia Lublin rozmawia Wojciech Brakowiecki.
Obserwowanie większej liczby spacerujących osób, w tym tych bez maseczek, masowo odwiedzających galerie handlowe to zjawisko powszechne i zdecydowanie przedwczesne. Doktor Małgorzata Artymiak wyjaśnia, że wszyscy powinni uzbroić się w cierpliwość, bo epidemia jeszcze się nie skończyła.
– Niestety trochę odpuściliśmy sobie ograniczenia. Stało się to z różnych powodów. Niektórzy tłumaczą to, że nie da się już wytrzymać, a ograniczenia i tak obowiązują już długo, zaś aura zachęca do wyjścia na dwór. Trzeba też dodać, że ludzie trochę się różnią, jeśli chodzi o cierpliwość. Nie można przecież uogólniać. Jest jeszcze mnóstwo osób fantastycznie zdyscyplinowanych i dbających o przestrzeganie obostrzeń, ale niestety są też ci mniej cierpliwi. Są ci, którzy, jeśli tylko „szczelinka się” pojawiła, natychmiast z tego korzystają i to troszeczkę nadmiernie, nieroztropnie. I ci ostatni rzucają nam się w oczy. Grają oni trochę w taką „ciuciubabkę”: np. czasem noszą maseczki, a czasem je zdejmują w przestrzeni publicznej – stwierdza dr Artymiak.
Na początku jednak wszyscy Polacy podporządkowali się obostrzeniom rygorystycznie i bez słowa sprzeciwu. – W porównaniu do innych państw trzeba tu mówić wręcz o fenomenie. Niektórzy komentowali to z pewnym humorem, mówiąc, że Polacy generalnie w naturze mają pewną buńczuczność i zamiłowanie do wolności, a jednak posłusznie, jak jeden mąż daliśmy się odizolować, grzecznie siedzieliśmy w domu wspieraliśmy się w tym. Rzeczywiście można więc mówić o pewnym fenomenie – uważa doktor Małgorzata Artymiak.
Naszą czujność uśpiło to, że epidemia przebiega u nas zdecydowanie spokojniej niż w zachodniej Europie. – Zachowanie dyscypliny było możliwe, ponieważ się przestraszyliśmy. Ten lęk był naprawdę na bardzo wysokim poziomie. Wobec lęku oraz zagrożenia zdrowia i życia jesteśmy równi. Natomiast w momencie, gdy zaczęły do nas dochodzić informacje optymistyczne, mówiące: „jesteśmy w dobrej sytuacji”, lęk opadł do granic, które dla niektórych okazały się wystarczające, żeby uznać sprawę za zamkniętą. Dobre informacje uśpiły naszą czujność, obniżyły poziom lęku. Poczuliśmy się trochę bezpieczniej i trochę w uprzywilejowanej pozycji w stosunku do innych państw. I to niestety zaowocowało dużą swobodą – wyjaśnia nasz gość.
Ale powodów niezupełnego przestrzegania obostrzeń przez innych ludzi jest więcej. – Mamy mętlik w głowie. Otrzymujemy trochę sprzeczne informacje. I to dotyczy nie tylko tych w sprawie sytuacji w Polsce, ale także na temat specyfiki wirusa. Rozmawiając z ludźmi, słyszę czasami: „Widziała Pani? Są doniesienia, że właściwie on nie jest taki groźny jakby się wydawało”. A za chwileczkę, czytamy, w wydaje się wiarygodnych źródłach, że wirus mutuje w taki sposób, iż dopiero trzeba się bać, a prawdziwy dramat zacznie się jesienią. Ludzie borykają się z przetworzeniem tych wszystkich informacji i wyciągnięciem wniosków, które pozwolą opracować im swoją prywatną „mapę drogową”. Szum informacyjny, który jest wokół tego zjawiska, wprowadził pewien zamęt – tłumaczy dr Artymiak.
Poza tym, jak dodaje, nie można absolutnie wzorować się na tym, że inni „poluzowali” sobie nieco ograniczenia. – Trzeba przyjąć trochę indywidualną perspektywę w ocenianiu. Są osoby, na przykład mieszkające samotnie, dla których taka długa izolacja nie oznacza tego samego, co dla tych, które pracują w domach czy są przyzwyczajone do mniejszego kontaktu bezpośredniego z ludźmi z „zewnątrz”. Te dwie grupy ludzi nie przeżywają izolacji w ten sam sposób. Krótko mówiąc nie możemy się porównywać nawzajem do siebie; mówić, że „skoro Iksiński” wyszedł, to i ja mogę. Podobnie jest z noszeniem maseczek. Osoby, które mają trudności z oddychaniem – na przykład astmatycy czy osoby z innymi przewlekłymi chorobami – mogą ich nie nosić. A na ulicy obserwuje takie zachowania: Idzie pan w maseczce, mija kogoś bez niej i natychmiast swoją zdejmuje, a maseczka buja się na uchu. Ulegamy takiemu porównaniu, takiemu lustru: „Aha, skoro inni to robią, to ja też daję sobie przyzwolenie”. Nie. Ci inni mogą być przecież w innej sytuacji. Może to rodzina z dwójką, trojka dzieci w małym mieszkanku. Nikt, kto poznał by ich sytuację, nie powiedziałby, że powinni przez cały czas siedzieć w domu. Dajemy im więc przyzwolenie. Natomiast każdy z nas powinien się zastanowić: „Czy ja naprawdę muszę wychodzić?”. Zastanówmy się, czy bez wspólnych grilli i spotkań na majówkach, nie moglibyśmy przeżyć jeszcze parę tygodni. A może i dłużej. Bo z pewnych doniesień wynika, że być może trzeba będzie zmienić nawyki i sposób spędzania czasu, robienia zakupów, edukacji. Nie wiemy przecież, czy do czasu wynalezienia szczepionki albo leku, będzie możliwy powrót do edukacji w tradycyjnej formie.
Jak dodaje dr Małgorzata Artymiak, powinniśmy być przygotowani na pesymistyczne założenie, że czas rygorów związanych z koronawirusem potrwa jeszcze wiele miesięcy. – Nie patrzymy na to, że na dworze jest pięknie i pcha mnie do wychodzenia. Patrzmy z perspektywy długoterminowej; z perspektywy maratonu, a nie krótkiego sprintu – dodaje gość Radia Lublin.
WB / opr. ToMa
Fot. archiwum