Ratują wiślane ptaki Lubelszczyzny nie tylko przed drapieżnikami, ale też przed groźną rzeką, która wzbierając potrafi niszczyć całe lęgi.
Łukasz Bednarz od 25 lat obserwuje ptaki, podgląda, uczy się ich i je chroni. W wolnych chwilach przepięknie też je rysuje. Fundacja Ptasie Horyzonty, której jest prezesem, obrała sobie za cel ochronę ptaków w szczególnym miejscu. Wisła, w odcinku najdzikszym i najmniej zrujnowanym jest ostoją dość rzadkich gatunków. Łukasz i członkowie fundacji zajmują się więc przede wszystkim czynną ochroną ptaków „wiślanych” Lubelszczyzny i kawałka Podkarpacia.
ZOBACZ ZDJĘCIA: Wiślane ptaki uratowane z powodzi
A finał, który pozwolili mi obserwować, to wypuszczanie na wolność dwóch młodych ostrygojadów, ptaków, które nielicznie gnieżdżą się na wiślanych łachach, a które przez ostatnie dwa sezony nie zaznały łaski „królowej naszych rzek”.
Uratować rzadkie ptaki
– W ubiegłym roku wysoka woda zatopiła wszystkie lęgi. Zabrała jaja i pisklęta. Nie uratowało się nic. W tym roku postanowiliśmy, że nie zaryzykujemy kolejnej straty i dopracowaliśmy szczegóły trzech naszych wiślanych projektów. Skupiliśmy się na ochronie ostrygojadów, ptaków siewkowych doliny Wisły w województwie lubelskim i tych, które lęgną się na Podkarpaciu. Potrzebny sprzęt, jak inkubator na 200 jaj z osprzętem, woliery i pozostałe wyposażenie sfinansował nam Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska w Lublinie – opowiada Łukasz Bednarz.
Łukasz Bednarz mieszka w Niedrzwicy. W przydomowym ogródku, zamiast hodować marchewkę i pomidory, w siatkowych namiotach z basenikami i pod dającą cień wiatą, wśród zieleni wychowuje uratowane przed powodzią ptaki. W tym roku były na Wiśle dwie fale wezbraniowe. Znów ucierpiałyby gnieżdżące się nad samą rzeką ptaki, gdyby nie pomysł na ratowanie i determinacja ornitologów. Ludzie tym razem wygrali z rzeką; maluchy były bezpieczne w wolierze. Najedzone, w świetnej kondycji, z błyszczącymi oczami i lśniącymi piórami, przed wypuszczeniem zostały zważone, zmierzone i zaobrączkowane. Kilka z nich ma nadajniki, więc ornitolodzy wiedzą, co się z nimi dzieje.
Wiślany ostrygojad w okolicach Czarnobyla
Łukasz smartfonem „łączy się z jednym gagatkiem, który lata w okolicach Czarnobyla”. – Przed drugą falą powodziową na Wiśle wypuściliśmy kilka ptaków. Radziły sobie dobrze, żerowały. Jeździliśmy na kontrole. Przyszła woda, zalała łachy i zniknęły błotne kałuże pełne owadów i małży, ostrygojadom zajrzał głód w oczy i wyniosły się naprawdę daleko. Nasz poleciał na wschód. Ciągle tam siedzi i stamtąd poleci na zimowisko. A gdzie to będzie: Maroko, Włochy, Hiszpania, Holandia? To zobaczymy na lokalizatorze – opowiada Łukasz Bednarz.
Zanim wyjedziemy na Wisłę, Anna Floryszek-Kosińska, współpracująca z Łukaszem przy projekcie, fotografuje ostrygojady, które dziś odzyskają wolność. 40 uratowanych przed powodzią pisklaków mewy siwej kręci się po wolierze. Zbiegają się, gdy Łukasz przynosi pojemnik z mięsem. – Nie uzależnią się od człowieka. Gdy poczują Wisłę i wolność, szybko zdziczeją – zapewniają ornitolodzy.
Jest jeszcze mewa czarnogłowa. Krzyczy, gdy widzi pojemnik z jedzeniem. – Mieliśmy w inkubatorze osiem jajek mewy czarnogłowej. Postanowiliśmy zrobić eksperyment. Trzy małe po wykluciu zawieźliśmy na wyspę i podłożyliśmy do gniazd mewy śmieszki. Obserwowaliśmy co będzie. Śmieszki karmiły podrzutki jak swoje. Był sukces. Niestety tylko połowiczny, bo przyszła druga duża woda i wszystko zmiotła. Ale gdyby ktoś chciał, to na Facebooku, wpisując nazwę naszej fundacji, można znaleźć filmiki z tej i wielu innych naszych akcji. Można też zobaczyć, gdzie obecnie są nasze ostrygojady. A przy okazji dowiedzieć się bardzo wiele o Wiśle, jej wyspach i łachach, bo od 20 kwietnia do końca lipca bywaliśmy nad tą rzeką codziennie. Z kajaków obserwowaliśmy naszych podopiecznych i ratowaliśmy co się dało – mówi Anna Floryszek-Kosińska.
W małej wolierze, wychowuje się 25 maluchów sieweczki obrożnej, piskląt uratowanych podczas majowych i czerwcowych wezbrań.
– Wyspy i łachy były już zalane. W ostatnich kępach krzaczków i zielska były te maleństwa. One są naprawdę malutkie; gdy się wyklują, łepki maja wielkości paznokcia. Połapaliśmy, co się dało – opowiada Anna Floryszak–Kosińska.
Jaja, wręcz pisanki
Ornitolodzy, ratując jaja, podkładają gniazdującym ptakom ich atrapy.
– Każde jajo trzeba było wytoczyć z drewna, w wielkości odpowiedniej dla określonego gatunku. Każde ma także trochę inny kształt, więc trzeba było dokładnie dopasować krzywizny, pomalować. No i jak się dowiedzieliśmy, że samice już złożyły jaja, wsiadaliśmy w samochód i gnaliśmy, a po drodze te jajka były domalowywane – mówi Łukasz Bednarz.
– Ile razy było tak, że Łukasz, prowadząc auto rugał nas, że źle malujemy, że te kropki to mają być kropki a nie kreski, że wzorek ma być nie taki „ludzki”, tylko mają być to kropki takie „losowe”, a nie jakieś artystyczne. Ale jak tu malować, gdy auto z kajakiem na dachu „pomyka” dziurawymi drogami lub kolebie się w koleinach na nadwiślańskich błoniach? – opowiada Anna Floryszek-Kosińska.
– Z jajkami wyszło nam świetnie, ptaki nie poznały się i wysiadywały atrapy, w inkubatorze pod kontrolą leżały te prawdziwe. Lisy i wszystkie inne drapieżniki, które niszczą nam lęgi, też miały niespodziankę. Lis przychodził, wyciągał jajko z gniazda, gdy nie mógł zjeść na miejscu odchodził dalej, żeby się z nim rozprawić. Po kilku nieudanych próbach porzucał jajko. Wyglądało to zabawnie, ale najzabawniejsze było, że naszą atrapę za prawdziwe jajko wziął doświadczony ornitolog. Zobaczył jajo, zadzwonił i powiedział nam, że jest kolejne gniazdo. A my już wszystkie jajka mieliśmy w inkubatorze, więc chyba dobre były te fałszywki – śmieją się Anna i Łukasz.
Wypuścić i pozwolić im zdziczeć
Gdy przyjechaliśmy nad Wisłę z dwoma „rozrabiającymi” ostrygojadami w „psim transporterze”, okazało się, że dwa ostrygojady, wypuszczone dwa dni wcześniej, żerują zgodnie z niezaobrączkowanym osobnikiem. Przegrzebują mokry piach, a o tym, że miały kontakt z ludźmi, świadczą jedynie czerwone plastikowe obrączki na nóżkach. Przepływamy na łachę, prąd jest silny, woda ciepła i czysta. Ania i Łukasz otwierają transporter. Przepychanka przy wyjściu, kilka kroków po piachu i ostrygojady lecą. Ornitolodzy jeszcze chwilę je obserwują. Jeden ptak dołączył do stadka „tubylców”, drugi wykąpał się, pogrzebał w błocie i ruszył zwiedzać wyspę. Podeszłam, żeby mu zrobić ostatni portret, zanim zdziczeje i zapomni, że miał cokolwiek wspólnego z ludźmi. Ostrygojad „zapozował”, a potem rozeszliśmy się, każdy w swoich sprawach.
IB / ToMa
Fot., film i tekst: Iwona Burdzanowska