Jeff Lemire połączył siły z Mike’em Deodato Juniorem, tworząc Berserkera (wyd. Mucha Comics). Panowie mieli okazję współpracować już wcześniej dla komiksowej korporacji i to właśnie podczas tej przygody umówili się na autorski projekt. A kiedy tworzy się coś dla przyjemności, to robi się to w taki sposób, aby do niczego się nie zmuszać. Dlatego Jeff Lemire zapytał Mike Deodato Juniora co ten chciałby narysować, a ten odpadł, że przygody barbarzyńcy. I właśnie pod to życzenie został skrojony album Berserker: Uwolniony, skutkiem czego jest to rzecz z błahym, wręcz niezauważalnym scenariuszem i autentycznie imponującą warstwą graficzną, zniszczoną jednak przez kolory. Okładka tego komiksu – nawiasem mówiąc fatalna – mniej więcej mówi z czym to się je. Oto barbarzyńca z krainy magii i miecza – w miejskiej dżungli, niczym Herkules w Nowym Jorku. Oto wojownik parający się ścinaniem głów wrogów i wężów, przemierzający bezkresne krainy – na współczesnych zatłoczonych ulicach. Ileż już było takich zabaw z czasem? Niektóre czemuś służyły, inne nie. Ta plasuje się gdzieś pośrodku. Konfrontacja berserkera z naszą rzeczywistością nie jest dla scenarzysty powodem do zgłębiania szoku kulturowego, ani nie wzmaga w nim chęci rozluźniania atmosfery samonarzucającymi się wstawkami humorystycznymi. Co się jednak Lemire’owi udaje, to dość zgrabna relacja między barbarzyńcą a napotkanym na leśnym odludziu bezdomnym. Relacja, która buduje ten komiks, scala dwie ścinające się tam rzeczywistości, wprowadza dwa zabawne momenty i prowadzi do finału, z którego bije braterski morał. Jak na scenariusz pisany na kolanie, to naprawdę sporo! Jak jednak wspominałem, nie o scenariusz tu chodzi. Deodato Junior rzeczywiście uwielbia rysować barbarzyńców. No i dzięki temu tematycznemu prezentowi od Lemire’a, rysownik ma okazję zrobić prezent wielbicielom swojej kreski – dla nich Berserker będzie wizualną ucztą. Wspomniałem wcześniej o niszczących kolorach – tę uwagę wystawiam po zobaczeniu kilku szkiców w czerni i bieli zamieszczonych na końcu albumu. Kolor gdzieś te wszystkie eleganckie kreseczki pogubił. Niestety. Fani Lemire’a nie znajdą tu nic dla siebie, ale już fani Deodato Juniora znajdą dla siebie wszystko. Na tylnej okładce Berserkera ktoś napisał, że jest to „przyziemny album fantasy” i choć nic z tego stwierdzenia nie rozumiem, to być może rzeczywiście jest to przyziemny album fantasy.
Lemire zalicza zniżkę formy, a Brian Azzarello – zwyżkę. Scenarzysta, który na swoim koncie ma tyle samo albumów udanych, co kiepskich, magicznym erotykiem Faithless (wyd. Mucha Comics) zrealizowanym z rysowniczką Marią Llovet, co najmniej intryguje. Historia parającej się magią Faith dość szybko zbiega ze szlaku obyczajowej opowieści o życiu w mieście i trafia w rejony artystycznego półświatka, któremu jakiekolwiek kompromisy nie są znane. Azzarello, który wprawy w magicznej tematyce nabrał chociażby podczas swojej pracy nad serią Hellblazer, tu próbuje coś ugrać mieszając magię, jaką znamy z dziwnie pojętą superbohaterszczyzną. Momentami ciężko powiedzieć czy Faith mami komiksowych współtowarzyszy magicznymi sztuczkami czy po prostu ma pokręconą supermoc, polegającą na tym, że ludzie wykonują jej rozkazy. Mniejsza jednak o detale. Azzarello z niezwykle uzdolnioną Llovet stworzyli niesamowity duet. Do tej pory kiedy mówiło się Azzarello, myślało się Risso, teraz jednak to się może zmienić. Llovet rysuje niby tak, jak to się robi w komiksach korporacyjnych, a jednak czuć w jej pracach jakieś elementy komiksu niezależnego. Zdaje się bezwzględnie podporządkowywać scenarzyście, a jednocześnie jest swobodna i niepokorna. A narysowana przez nią postać głównej bohaterki na każdym kadrze jest urzekająca. Seria Faithless w Stanach ukazywała się w otoczce skandalu i w towarzystwie cenzury. Ciekaw jestem jak przyjmie się u nas.