Tortury i głodzenie dzieci – to była codzienność dziecięcego obozu, który w czasie drugiej wojny światowej stworzyli Niemcy w Łodzi. O piekle dla dzieci i lubelskich wątkach tego dramatu z Błażejem Torańskim, współautorem książki „Mały Oświęcim”, opowiadającej o łódzkim obozie, rozmawia Tomasz Nieśpiał.
– Powiedziałem wyraźnie, że chciałem napisać książkę, której nikt nie chciałby przeczytać z powodu treści, ale każdy chciałby to zrobić z powodu sposobu opisania i narracji. A treści są po prostu wstrząsające. Mogę tutaj zacytować fragment o jednym z najgorszych wachmanów bestii Edwardzie Auguście, który chodził po obozie pijany, bił zawsze i wszędzie, z rozkoszą poddawał więźniów najwymyślniejszym torturom, kopał w najczulsze miejsca, gasił na piersiach więźniów papierosy. A w obozie były dzieci od 2 do 16 roku życia – mówi Błażej Torański.
– Ten obóz było to piekło dla dzieci, ukryte za murem łódzkiego getta. To ukrycie dowodziło, że Niemcom zależało na tym, aby prawda o tym obozie nie wyszła na jaw. I gdyby w tym obozie koncentracyjnym umierały żydowskie, a nie polskie dzieci, to świat krzyczałby o tym od 75 lat. Tymczasem zapadła zasłona milczenia, a ten obóz jest obecnie słabo znany – stwierdza Błażej Torański.
– Na pomysł jego powstania wpadł Heinrich Himmler, który chciał tam wsadzić „polskich młodocianych przestępców”. A kogo Himmler za takich przestępców uważał? Odpowiedź jest prosta: polskie dzieci więziono tam za polskość, za to, że ich rodzice działali w ruchu oporu, trafili od obozów koncentracyjnych czy oflagów albo zginęli na froncie. Zamykano też tam dzieci osób należących do świadków Jehowy. W poszczególnych przypadkach podawane takie powody jak: „miał przy sobie zapałki”, „rodzice nie przyjęli volkslisty”, „przerzucał chleb do getta”, „córka polskiego profesora” – tłumaczy nasz gość.
– Trafiały tam najczęściej dzieci z Wielkopolski, Śląska. Mazowsza, Łodzi. Ale jest też przykład związany z Lublinem. To Jerzy Jeżewicz, jeden z bohaterów tej książki, urodzony w Mosinie niedaleko Poznania. Podczas II wojny światowej działał tam niezwykle silnie ruch oporu. Kierował nim lekarz Franciszek Witaszek i pod jego kierownictwem działał ojciec Jerzego. Trafił on do obozu w Mauthausen, natomiast mama Jerzego Jeżewicza znalazła się w Auschwitz. Jerzy Jeżewicz mówił, że mieli poczucie jakby trafili do łódzkiego obozu jako dzieci terrorystów. Jak opowiada, pewnego razu otworzył oczy, a przed jego twarzą był pysk wilczura. Zwrócił też uwagę, że w obozie nie było żadnego żydowskiego dziecka. Obóz otoczony był gettem, ale Żydami byli tylko dekarze i stolarze. Jak wspomina, po wyjściu z tego piekła, przez szmat życia był wyczulony na każdy najlżejszy szmer. Ten obóz pozostawił w psychice więzionych w nim dzieci ślady do końca życia – opowiada Błażej Torański.
Po wojnie Jerzy trafił na Lubelszczyznę, gdzie zaopiekowała się nim siostra jego matki.
– Antybohaterką książki jest natomiast Genowefa Pohl. To była jedna z trzech największych bestii łódzkiego obozu. W 1941 roku, w wieku 17 lat przyjęła volkslistę. W obozie znęcała się na każdym kroku nad dziećmi. Biła je pejczem za najmniejsze przewinienia albo po prostu bez powodu. Kopała, a nawet uderzała cegłą za jedno słowo po polsku czy za wzięcie zgniłego kartofla. Pohl za swe zbrodnie została aresztowana dopiero w latach 70. Po wojnie pod zmienionym nazwiskiem pracowała w łódzkim żłobku. Była wtedy bardzo dobrze oceniana przez swoje koleżanki, za to, że była bardzo czuła dla dzieci, którymi się opiekowała. W kwietniu 1974 roku została skazana na 25 lat więzienia. Ten proces był jednak poszlakowy, nie udowodniono jej wielu zbrodni. Oskarżona przyznała się jedynie do „eksterminacji dzieci polskich jako członek niemieckiej załogi obozu”, ale nie do przypisywanych jej morderstw. Ostatecznie skrócono jej karę, wyszła na wolność w 1989 roku. Żyła później jako „dobry obywatel” w Łodzi – dodaje Błażej Torański.
– Uważam, że trzeba koniecznie ujawnić światu tę zbrodnię. Ten obóz przez lata był ukrywany. Po pierwsze był skrywany „pod dywanem” propagandy komunistycznego państwa. Po drugie te dzieci były psychicznie „zakneblowane” i odblokowały się dopiero po kilkunastu latach – stwierdza Błażej Torański.
Obóz działał w latach 1942-1945. Przez Kinder-KL Litzmannstadt przeszło od 2 do ponad 3 tys. polskich dzieci. Ze względu na dużą śmiertelność miejsce to nazywano „Małym Oświęcimiem”.
ToNie / opr. ToMa
Fot. archiwum