Nie było żadnych cięć ani podziałów na albumy – Ponad 700 stron, 26 oryginalnych zeszytów plus kilka dodatków. Animal Mana (wyd. Egmont Polska) Granta Morrisona dostaliśmy w jednym kawałku. Mimo że historia w zeszytach wydawana była jeszcze przez długi czas, opowieść zaprezentowana w tym omnibusie jest zamknięta. A przy okazji to kamień milowy w historii amerykańskiego komiksu mainstreamowego.
Muszę wspomnieć, że Animal Man był jedną z serii, która w pewnym momencie została wchłonięta przez oficynę Vertigo, prezentującą komiksy dla dojrzałego czytelnika. Stało się to jednak na długo po tym, jak Grant Morrison postawił ostatnią kropkę w serii o przygodach człowieka, który współodczuwa ze zwierzętami i potrafi przejmować ich atrybuty. Choć nie jest to Vertigo, nie jest to też standardowy produkt superbohaterski. Wspólnie z Sandmanem, Shade’em czy Doom Patrolem, Animal Man od pierwszego numeru miał być komiksem innym, dziwniejszym i sięgającym tam, gdzie nie sięga wzrok Supermana. I choć początek wydaje się mieć dość standardowy dla tego rodzaju produkcji charakter – ponieważ prezentuje bohatera, który wskutek dziwnego wypadku zostaje obdarowany supermocami, to wraz z kolejnymi planszami okazuje się, że jednak nie jest to standardowa produkcja. Bo Animal Man częściej stawia czoła nie superłotrom, a kłusownikom i myśliwym. Pomaga ofiarom eksperymentów genetycznych, a w coraz bardziej umoralniających dysputach zwraca uwagę na efekt cieplarniany, korzyści z przejścia ludzi na wegetarianizm, czy też zgubne efektom eksperymentów. W tym ostatnim przypadku wspomina o talidomidzie czyli leku uznanym za bezpieczny po testach na zwierzętach, który następnie przyczynił się do narodzin tysięcy dzieci z deformacjami ciała. Talidomid stał się zresztą wiodącym tematem jednego z najbardziej kontrowersyjnych dzieł Petera Milligana – komiksu zatytułowanego Skin, stworzonego wspólnie z rysownikiem Brendanem McCarthym.
Milligan, podobnie jak Morrison, był jednym z Brytyjczyków, których pojawienie się na amerykańskim rynku komiksowym stało się efektem „polowania” na Wyspach, zarządzonego przez włodarzy DC w roku 1987. Ci ciekawe, Milligan na krótki czas przejął schedę po Grancie Morrisonie – stało się to w 27. numerze Animal Mana. Podejście Milligana do serii miało nieco inny, choć wciąż „brytyjski” urok, a ciekawostką jest, że w jednym z zeszytów scenariusz Milligana rysował sam Steve Dillon. Ale o scenarzystach wspominam nie bez przyczyny, ponieważ na łamach pierwszych 26 numerów serii Morrison w znakomity sposób osadza scenarzystę w fabule komiksu, wyznaczając sobie dość duże pole do popisu jeśli chodzi o formę. W precyzyjny sposób określa również role bohaterów komiksu. „Jeśli jesteśmy tylko postaciami z opowieści, to kto pisze tę opowieść? – pyta jeden z bohaterów, a Morrison brawurowo mu odpowiada. Ten odautorski element ujawniany jest już od pierwszych rozdziałów serii, ale wybucha z pełną intensywnością dopiero w ostatnich jej zeszytach. Natomiast tym, co wyróżnia Animal-Mana wcześniej jest walka o prawa zwierząt. Morrison nie ma tu złudzeń. Nie wyewoluowaliśmy. Staliśmy się gorsi. Kopiemy grób dla świata. A ci, którzy stają w obronie praw naturalnych to ekoterroryści. Po 32 latach od publikacji pierwszego zeszytu z przemyśleniami Morrisona, wszystkie są tak samo aktualne. I to jest tak naprawdę najstraszniejsze.
Jest jeszcze jedno pole tematyczne, które Morrison eksploruje na łamach pierwszych 26 zeszytów serii. To sprawy związane z wielością światów i bohaterów, z ich uśmiercaniem i przywracaniem do życia, z czyszczeniem multiwersum, w którym ilość bohaterów jest tak ogromna, że nikt już nie wie kto jest kim. To czyszczenie jest zabiegiem czysto biznesowym i redaktorskim i wiąże się również z odświeżaniem wizerunku postaci i restartowaniem ich historii, by kolejne pokolenia mogły ją przyswoić bez żadnego problemu. Morrison podchodzi do tego z głową nawet po dziś dzień, ponieważ wciąż zatrudniany jest do takich „czystek” wśród superbohaterów. I choć te współcześnie pisane historie czyta się ciężko, to stare przyswajają się bardzo łagodnie. Animal Man nie jest zresztą zbyt skomplikowanym dziełem. Morrison jest tu wyjątkowo spokojny, na pewno bardziej niż na łamach ukazującego się równolegle Doom Patrolu. Można powiedzieć, że jak na Morrisona jest tu bardzo delikatnie, choć fani jego bardziej szalonego oblicza nie będą zawiedzeni – im w szczególności polecam zeszyt piąty, zatytułowany Ewangelia kojota.
Strona graficzna serii to dzieło rysowników Chaza Truoga i Toma Grummetta, tusz nałożył Doug Hazzlewood, a wybitne okładki narysował specjalista w tej dziedzinie Brian Bolland. Animal Man to solidna lektura, świetny komiks z przesłaniem i znakomity komiks o tworzeniu komiksu.