Jeff Lemire bohaterem programu był wielokrotnie. Omawianie jego dzieł, wydawanych w Polsce niechronologicznie, zaowocowało u mnie poglądem, że Kanadyjczyk jest świetny w autorskich rzeczach i średni lub beznadziejny w produkcjach popełnionych dla korporacji. Ta nierówna forma nie jest jednak powodem do krytyki. Wręcz przeciwnie. Tą nierówną formą Lemire uświadomił mi, że jest ziszczeniem snu komiksiarza. Tworzy swoją sztukę, przez co jest szczerym i wykwintnym artystą. A jednocześnie robi komiksowe produkty, poświadczając, że jest sprawnym rzemieślnikiem. Do jednych trafia swoimi dziełami, do innych – swoimi produktami. Produkty tworzy etatowo, dzieła dłubie po godzinach, dla przyjemności. Zagubione psy (wyd. KBOOM) to debiutancki komiks Jeffa Lemire’a, który właśnie ukazał się w Polsce. I jest to zdecydowanie komiks z kategorii sztuka, w którym Jeff Lemire jest artystą. Historia jest prosta. Mieszkająca na wsi rodzina udaje się do miasta. Tam doświadczają tragedii, a głowa rodziny – potężny, barczysty mężczyzna – zostaje wplątany w bokserską sytuację. Lemire w Zagubionych psach ma kreskę twardą i czarną jak smoła. Jego rysunki wyglądają jakby były skrzyżowaniem prac Macieja Pałki, Teda McKeevera i Szymona Kaźmierczaka. Dominuje czerń, towarzyszy jej czerwień, gdzieniegdzie przebija biel. Wszystko gra tutaj jak należy. Jak wspominałem, jest to debiut Lemire’a. Część plansz z Zagubionych psów powstała podczas 24-godzinnego maratonu komiksowego. Kolejna część podczas rygorystycznego maratonu narzuconego sobie przez rysownika. Rysował po godzinach pracy w knajpie. Na wydanie komiksu zdołał wygrać grant. Kiedy go wygrał, cieszył się jak dziecko. Podobna radość towarzyszyła mu, kiedy po kilkunastoplanszowym maratonie skończył rysować ten komiks i uświadomił sobie, że wreszcie stworzył coś dobrego. Zagubione psy to świetny komiks, ale jednocześnie znakomita opowieść kryjąca się za jego powstaniem. Opowieść o życiu komiksiarza, która pokazuje, że Lemire jest artystą w dziedzinie opowiadania obrazem. Często skręca w stronę rzemiosła, ale zawsze – pewnie w ramach detoksu – powraca do korzeni i na różnych platformach wydawniczych tworzy swój własny kawałek sztuki komiksowej. W tym momencie muszę zaznaczyć, że wraz z Zagubionymi psami ukazało się drugie wydanie Opowieści Hrabstwa Essex, czyli znakomitego komiksu, po publikacji którego Lemire’a poznał cały świat.
Jody LeHeup i Nathan Fox to także nazwiska, które powinien poznać cały świat, bo ich The Weatherman (wyd. Non Stop Comics) to rzecz ociekająca akcją, ale także frapująca i zbudowana wedle najpopularniejszych i najbardziej sprawdzonych wzorców fabularnych. Dzisiaj Misja Mars 2020 jest pierwszym krokiem do ludzkiej eksploracji Czerwonej Planety, a lądowanie pierwszych ludzi przewidziane jest tam jeszcze w latach 20. obecnego wieku. Tymczasem według twórców Weathermana w roku 2770 ludzi na Marsie będzie już pełno, a terraformacja zakończy się sukcesem. Jaki jednak będzie koszt takiego stanu rzeczy? Sporawy. Otóż, jak głoszą twórcy komiksu, tym kosztem jest 18 miliardów ludzkich istnień na Ziemi. Jaki związek z największym w dziejach ludzkości mordem ma pewien pan Wicherek, zapowiadający pogodę w popularnej stacji telewizyjnej? Warto sprawdzić, ponieważ w pierwszym tomie serii akcja mknie wartko, jej zawieszenia są naprawdę dobrej jakości, a całość stanowi połączenie świetnie przetworzonych cytatów oraz niezwykle oryginalnych motywów, które zapewne będą tymi cytatami kiedyś dla kogoś innego. Proszę zresztą spojrzeć na znakomitą okładkę – tyle w niej cytatu, co świeżości. The Weatherman to seria, którą czyta się świetnie. Dopiero po lekturze zerknąłem na tylną okładkę, gdzie swoje zachwyty nad tym dziełem wyrazili m.in. Garth Ennis, Rick Remender i Frank Quitely, a prawdopodobieństwo, że ci fachowcy mogą się mylić jest niewielkie. Dołączam do nich, oczekując na kolejny tom.