Wydawać by się mogło, że Pewna historia (wyd. timof comics) Gipiego to tak naprawdę dwie opowieści – pierwsza osadzona w teraźniejszości i traktująca o pisarzu skrajnie i chorobliwie pochłoniętym swoją pracą, druga sięgająca czasów pierwszej wojny światowej i opowiadająca o losach jego przodka. Te historie się zazębiają. Mają wspólne symbole, a łącznikiem między nimi jest pisarz, który zainfekowany przeszłością zapomina o zwyczajnym życiu, a papierowe fikcyjne postaci zastępują mu bliskich. Trafia pod opiekę lekarzy i zażywa leki – tylko czy ich działanie przywróci go światu? Niekoniecznie, ale nowoczesność się tego domaga. W swoim najnowszym dziele Gipi buduje most z krwi pomiędzy pokoleniami, ukazuje proces kształtowania się twarzy i uzależnia rozwój militarny od kaprysu arystokratki. Główny bohater zdaje się tu przedkładać grzebanie pod ziemią w poszukiwaniu dawnych zbrodni ponad próbę uniknięcia tych zbrodni, które rozgrywają się w teraźniejszości lub spodziewać ich się można w najbliższej przyszłości. Być może jest to także próba fanatycznej wręcz potrzeby badania drzewa genealogicznego, nadinterpretacja dawnych zdarzeń lub próba zmierzenia się z dziedzictwem przodków. Gipi rwie swoją historię korzystając z wszystkiego, co oferuje komiks. Raz zdaje relację ze schizofrenicznego snu, innym razem pięknymi akwarelami sięga po roślinną symbolikę. Kiedy potrzebuje, rysuje w czerni i bieli, gdy wymaga tego kadr – pokrywa go kolorem. Równie dużo tu efektownych i potrzebnych całostronicowych kadrów, co stron zabazgranych wieloma okienkami. Gipi zdaje się udostępniać nam pamiętnik – złe słowa zostają wykreślane, zastąpione innymi, synonimy omotane są kwadratową ramką. Bohaterowie mówią z sensem, czasem bełkoczą, a kiedy autor nie chce byśmy ich słyszeli – w dymkach widzimy bazgroły, imitujące mowę odległą, której znaczenie możemy sobie tylko wyobrażać. Pewna historia to najbardziej poetycki komiks urodzonego w Pizie artysty. Bardzo osobisty, nieoczywisty, wymagający maksymalnego skupienia, przerażający i piękny. Jest to także komiks zupełnie inny od poprzednich dzieł autora – Sali prób, Ziemi swoich synów i S. A jednocześnie tak samo znakomity.
Interesującym eksperymentem uraczył nas Jon J Muth, o którym wspominałem ostatnio kilkukrotnie i który to trafił w łaski polskich wydawców, którzy dość szybko wydali najważniejsze jego dzieła. Tym razem artysta wziął na tapetę Podróż siódmą (wyd. Wydawnictwo Literackie) Stanisława Lema. Jak do tego doszło? Otóż, Muth będący fanem znakomitego pisarza, dość dawno temu napisał do niego z propozycją stworzenia ilustrowanej wersji jego dzieł. Ku jego zdumieniu, Lem odpisał w te słowa: „Dobrze. Co pan chciałby narysować?”. I tak to się zaczęło. Jeśli chodzi o polską edycję Podróży siódmej, warto tu zaznaczyć, że przekładu tekstu Jona J Mutha z języka angielskiego dokonał Maciej Płaza, a fragmenty Podróży siódmej z Dzienników gwiazdowych opracowano według polskiego oryginału Stanisława Lema. Ta graficzna opowieść fanów Lema powinna zauroczyć warstwą graficzną – artysta znakomicie operuje tu charakterystycznymi dla siebie malarskimi technikami, momentami przywodząc na myśl swoją klasyczną powieść graficzną Moonshadow ze scenariuszem J.M. DeMatteisa. Natomiast ci, którzy nie znają jeszcze dzieł Stanisława Lema, ale do Siódmej podróży przyciągnie ich grafika – powinni być zadowoleni z zakręconej i zabawnej fabuły w inteligentny sposób traktującej o paradoksach czasowych i zakłóceniach czasoprzestrzennych, będących udziałem pewnego gwiezdnego odkrywcy. Komiks Siódma podróż został dedykowany pamięci Stanisława Lema oraz wszystkim, którzy kochają jego twórczość. Ale czytać go mogą wszyscy. Jest uniwersalny.