W oficjalnej chronologii ze świata Hellboya album BBPO: Znany diabeł (wyd. Egmont Polska) zamyka stawkę. I choć jest to zakończenie serii, to Mignolaversum ma jeszcze w zanadrzu trzy zbiory, skupiające się na postaciach pobocznych, które obecnie mają status „w przygotowaniu”. Niemniej jednak koniec sagi właśnie poznaliśmy – na łamach Znanego diabła agenci Biura Badań Paranormalnych i Obrony prowadzą nierówną walkę w celu ocalenia niedobitków ludzkości, a świat pustoszą potwory wprost z kart książek Lovecrafta. Nadszedł Ragnarok, którego zwiastuny regularnie pojawiały się na łamach serii sygnowanych nazwiskiem słynnego Mike’a. A skoro doszło to tak znaczącego i wyczekiwanego wydarzenia, nie mogło zabraknąć niespodzianek: oto powraca sam Hellboy, za ołówkowe stery ponownie chwyta Mike Mignola, a finał serii rysuje znany z zupełnie innych produkcji, ale równie sprawny i popularny Tim Sale. Ciężko pisać o fabule ostatniego tomu sagi, która ciągnęła się latami, i uniknąć zdradzania ważnych elementów scenariusza, zatem omawiając Znanego diabła podkreślę znakomitą warstwę graficzną, sprawną jednolitość pracy tabunu twórców oraz konsekwencję do ostatniej planszy. Świetny zestaw autorów, eleganckie dodatki w postaci szkicownika oraz wypowiedzi artystów pracujących nad tym tomem. Żegnaj Biuro, teraz czekamy już tylko na dwa tomy Abe’a Sapiena oraz jednotomową publikację Hellboy i BBPO: 1952-1954.
Tymczasem niebawem opuści nas także Lucyfer (wyd. Egmont Polska) – na rynku ukazał się drugi z trzech zbiorczych tomów tej serii. Tym razem z metryczką Black Label zamiast Vertigo. Pierwsza odsłona perypetii postaci, która wiodła barwne życie na drugim planie serii Neila Gaimana pod tytułem Sandman, odznaczała się większą różnorodnością graficzną – wystarczy wspomnieć występ niesamowitego Scotta Hamptona. Drugi tom pod tym względem jest bardzo jednolity – królują tu Peter Gross i Dean Ormston. Obaj panowie związani byli z oficyną Vertigo niemal nieprzerwanie – charakterystycznie kanciasta kreska Ormstona pojawiała się w wielu one-shotach, ale i regularnych seriach, zaś Peter Gross właściwie od samego początku ślizgał się gdzieś w pobliżu Gaimana. A to rysował serię Księgi Magii, a to spędził dość sporo czasu rysując Lucyfera. W posłowiu do drugiego tomu Gross podkreśla swoją niezwykle efektywną relację ze scenarzystą Mike’m Careyem, z którym – jak zauważa – stworzył już ponad 125 komiksów (to stan na rok 2014, kto wie co się wydarzyło od tego czasu?). Scenopisarstwo Careya nie należy do moich ulubionych, jest nieco przegadane, a momentami nawet mocno napuszone, ale rysunki Grossa i Ormstona trzymają poziom. Choć w dużych dawkach mogą się przejeść. A tutaj te dawki są spore, bo w albumie zawarto 28 zeszytów oryginalnej serii. Także proszę uważać. Warto zwrócić na uwagę, że okładki dwóch wydanych do tej pory tomów bardzo elegancko do siebie nawiązują.
A na deser coś niemalże z zupełnie innej beczki, czyli szybki rzut okiem na stajnię Marvela i skąpany w czerni, bieli i czerwieni album Wolverine: Czerń, biel i krew (wyd. Mucha Comics). Tradycja publikowania komiksów z superbohaterami jedynie w czarno-białych barwach jest dość długa i niezwykle chwalebna. Dodatkowy kolor nie przeszkadza. I oczywiście precyzyjnie wskazuje na charakter opowieści. W tym zbiorze krótkich historii warto popatrzeć na to, co wyrabiają tacy artyści jak Chris Bachalo czy Jorge Fornes. Kilkoro z pozostałych twórców rysunków nieco oszukało, ponieważ poza podstawowymi kolorami dorzucili także odcienie szarości, co nie pozwala w pełni docenić ich umiejętności. Ale co najciekawsze w tym albumie, to otwierająca go historia Ich własne bestie, napisana przez Gerry’ego Duggana i zilustrowana przez Adama Kuberta. Kubert przez wiele miesięcy był regularnym rysownikiem serii Wolverine i podczas tego okresu narysował mnóstwo swoich najlepszych plansz. Tutaj powraca do wielkiej formy i pokazuje 100 procent Kuberta w Kubercie, a jednocześnie świetnie cytuje samego Barry’ego Windsor-Smitha. Emocje zawarte w kreskach tej jednej krótkiej formy są naprawdę niesamowite.