Clarence Weatherspoon to artysta ukrywający się pod tożsamością Janusza Pawlaka. Autor serii Josephine, Toshiro czy debiutującego właśnie na rynku cyklu Dziewięć milimetrów (wyd. Ongrys), którego pierwszy tom nosi tytuł Biegnij, Joe, biegnij. Akcja rozgrywa się w świecie przyszłości, w Stanach Zjednoczonych 2094 lub 2097 roku. Większość społeczeństwa korzysta z cybernetycznych implantów wewnątrzczaszkowych, tak zwanych wszczepek, które częścią ich życia czynią rzeczywistość wirtualną. Istotnymi bytami funkcjonującymi w tej rzeczywistości są służący pomocą w każdym momencie wirtualni asystenci wywodzący się ze specjalnej apki. Tyle jeśli chodzi o świat przedstawiony. Weatherspoon prowadzi czytelnika przez ten świat jakby oprowadzał go po grze komputerowej – wirtualny asystent dostaje polecenie, wykonuje je, i hop, jesteśmy w następnej scenie. Gdzieś tam majaczy jakaś fabuła, pościg, poszukiwania zaginionego kuriera, ale czytając można poczuć się jak we mgle. Weatherspoon znakomicie rysuje – czerpiąc bardziej z Andreasa niż Mignoli precyzyjnie stawia kreski, które następnie składają się w imponująco zaprojektowany dworzec, budynek, lub odpowiednio pomarszczoną twarz. Kolorystycznie również jest to ekstraklasa i poziom światowy. Dziwne jednak jest to, że kiedy już przyzwyczaiłem się do tej mętnej narracji i doceniłem rytm wybijany przez scenarzystę, autor postanowił zaserwować kilka scen wziętych zupełnie z kosmosu. Są to sceny, które uzasadniają widniejący na odwrocie albumu napis „tylko dla dorosłych”, ale nie wzbogacają fabuły, a wręcz mogą odstręczyć od dalszej lektury. Mnie zniechęciły.
Nowy komiks Andreasa to zawsze wydarzenie. Ale czy kiedy słynny niemiecki artysta nie działa sam, lecz z kolegą, z którym wspólnie założył studio, to poziom się utrzymuje, wzrasta czy może spada? Niestety, Styks (wyd. Kurc) Andreasa i Philippe’a Foerstera to rzecz, którą czyta się ciężko. Przygniata świat przedstawiony, przygniata kreacja głównego bohatera, przygniatają puszczane co chwilę oczka, przygniata brak korekty. Przygniata nawet grafika, która zazwyczaj cieszy oko, bo jest drobiazgowa, precyzyjna i można się w nią wgapiać w nieskończoność. Tutaj po prostu nie pasuje. Foerster wymyślił sobie długi czerstwy dowcip o prywatnym detektywie, podążającym tropem nowego narkotyku i kilku zgonów, a w międzyczasie zahaczającym o piekło na Ziemi. Kiedy scenarzysta konstruuje główną postać z nazwisk pary bohaterów komedii z pierwszej połowy XX wieku albo kiedy nawiązuje do piekła – jest niezwykle dosłowny i wywołuje odruch nakazujący rzucenie książką w kąt. Dialogi są sztywne, narracja kiepska, a obok Harry’ego Angela czy Twin Peaks, na które to dzieła autorzy powołują się w posłowiu, Styks nawet nie leżał. Rozumiem podejście Andreasa. Fajnie jest zrobić coś z kolegą z dawnych lat. Ale to, że zgodził się położyć tusz w dziele tak mizernym, pozostaje dla mnie zastanawiające. Fani Andreasa nie znajdą tu nic z tajemniczości, w jaką obfitują jego dzieła. Nie ma tu niedopowiedzeń, niejasności, magii, którą znamy z Rorka czy Arq. Jest za to misterna kreska, która sprawia gigantyczne wrażenie, kiedy komiks jedynie się przegląda. Po rozpoczęciu lektury czar pryska i okazuje się, że do każdej treści należy dostosować formę. Styks byłby lepszy w wydaniu cartoonowym. W tym wydaniu pozostaje tylko zestawem zmarnowanych kresek.
Na deser coś dobrego. Sandman Uniwersum, Lucyfer, tom drugi: Boska tragedia (wyd. Egmont Polska). Ten sprawnie pisany i rzetelnie rysowany serial doczekał się perełki, czyli występu Kelleya Jonesa, artysty znanego ze swojej dynamicznej i charakterystycznej kreski, który zresztą wydatnie przyczynił się do sukcesu oryginalnej serii Sandman pisanej przez Neila Gaimana na samym początku jej powstawania. Na łamach Lucyfera Jones dostał do narysowania odcinek zatytułowany Lekcja gastronomii – i trzeba powiedzieć, że jest to znaczący fragment opowieści pisanej przez Dana Wattersa, być może nawet tak istotny jak Lekcja anatomii dla Alana Moore’a podczas jego pobytu na łamach serii Saga o Potworze z Bagien. Kelley Jones to mistrz cieniowania, świetnie operujący czernią i dysponujący kreską nie do podrobienia. Szkoda, że to tylko jeden odcinek, ale coś czuję, że wkrótce zobaczymy tego artystę w czymś znacznie większym.
Fot. ToMa