Przybywa w Polsce albumów z charakterystycznym logotypem Hellblazera (wyd. Egmont Polska). W najbardziej znanej odsłonie z oficyny Vertigo dostajemy kolejne tomy dość wybiórczo i mieliśmy okazję zapoznać się z komiksami pisanymi przez Gartha Ennisa, Jamiego Delano czy Briana Azzarello. Brakuje już prawie tylko Petera Milligana, który spędził najwięcej czasu pracując nad perypetiami maga z Liverpoolu. Mieliśmy także jednotomowy komiks Wzlot i upadek, a teraz startuje wersja z uniwersum Sandmana. To dużo, ale na szczęście nie aż tak dużo, aby czuć się zagubionym. Pierwszy tom serii pisanej przez Simona Spurriera nosi tytuł Znak cierpienia i opowiada o brutalnym zderzeniu osadzonego w starych czasach Johna z współczesnym Londynem. Scenarzyście pomaga fakt, że główny bohater dostaje nową szansę, w związku z czym można budować jego życie na zupełnie nowych fundamentach – nowi kumple, nowi wrogowie, stare przyzwyczajenia, ale i szukanie lepszej wersji siebie. Te spokojne, lokalne klimaty dominują w drugiej części albumu. Pierwsza to piekielny armagedon, stanowiący crossover z inną linią fabularną uniwersum Sandmana, prezentowaną na łamach serii Księgi Magii. Spurrier na samym starcie sprawia wrażenie, jakby musiał udowadniać swoje obeznanie w komiksografii Hellblazera. Strzela magicznymi sentencjami, maksymalnie komplikuje dialogi, używa słów, których John nie zwykł używać. Kiedy jednak pozbywa się tej nadgorliwości żółtodzioba, zaczyna pisać z sensem. A graficznie jest w kratkę. Najlepiej radzi sobie Marcio Takara, najgorzej – Matias Bergara. Natomiast rysujący większą część albumu Aaron Campbell to taka imitacja Tima Bradstreeta, który dawno temu rysował niezwykłe fotorealistyczne okładki do serii. John wyglądał na nich jak Gordon Ramsay i Mickey Rourke w jednym. O ile się nie mylę, Bradstreet narysował tylko jeden zeszyt Hellblazera, sto czterdziesty pierwszy. I z tego, co pamiętam, wszyscy chcieli, by odcinków z jego rysunkami było więcej. No więc teraz, po 20 latach mamy imitację. Aaron Campbell jest takim Timem Bradstreetem naszych czasów. Hellblazer pod skrzydłami uniwersum Sandmana nie jest tak dobry, jak za solowych występów na łamach serii Vertigo, od Delano po Milligana. Pierwszy tom to próba pokazania zupełnie nowego otwarcia. Od czytelników zależy czy zechcą zmienić sobie swój ulubiony smak na nieco inny.
Korzenie rodzinne (wyd. Mucha Comics) to komiks, w którym dzieją się rzeczy niestworzone, a jego autorzy pokazują nam drogę do końca świata, jaki znamy. Scenarzysta Jeff Lemire wymyślił sobie fabułę o tym, że matka natura upomni się kiedyś o swoje i kiedy już człowiek wyeksploruje Ziemię do cna, ludzie zaczną przemieniać się w drzewa. Zanim jednak do tego dojdzie, przejedziemy się po Stanach Zjednoczonych, czyli miejscu, gdzie zwykle rozgrywają się wydarzenia istotne dla całej ludzkości, w towarzystwie pewnej rodziny, składającej się z archetypowego wybrańca, archetypowej twardej kobiety, archetypowego emerytowanego protektora i archetypowego Johna Connora. Na drodze rodziny poszukującej swych korzeni staną jednak sekciarze, antyszczepionkowcy i płaskoziemcy w jednym, czyli przeciwnicy nowych nasadzeń. Bardzo mi się podoba pomysł przemiany ludzi w drzewa, choć sądzę, że w kwestii końca świata prędzej jednak mamy szansę na apokalipsę zombie. Lemire sprawia wrażenie jakby robił Potwora z Bagien w hrabstwie Essex pełnym Grootów. I choć z pokorą (jakiej ludzkości coraz bardziej brakuje) kłania się przyrodzie i siłom natury, to niestety nie ma kontaktu ze swoimi bohaterami. Oni też niespecjalnie go słuchają, bo nie potrafią czytelnikowi wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi. Co więcej, sami nie wiedzą co jest grane, choć pędzą ku puencie z zawrotną szybkością, co chwila wyrzucając z ust serie banałów pogrupowane względem intensywności patosu. Korzenie rodzinne na szczęście nie są przegadane, a w miejscach, gdzie scenarzysta – mimo szlachetnych intencji – daje plamę, na pomoc nadchodzi rysownik Phil Hester. Jego kanciaste rysunki ujęte w pomysłowo zakomponowane plansze to prawdziwa uczta dla oka. Taką kreskę najlepiej jest pokazywać w czerni i bieli, choć zawarta tu wersja kolorowa, dzięki dobraniu odpowiedniej palety, także jest znakomita. Hester na plus, Lemire na minus. Korzenie rodzinne to raczej porażka, choć szlachetna, bo być może przekona kogoś do tego, że naturę trzeba szanować.
Fot. ToMa