Uśmiechnąłem się, kiedy przeczytałem polecajkę z tylnej okładki albumu Siedmiu żołnierzy (wyd. Egmont Polska), w której ktoś z Washington Post porównał scenarzystę tego komiksu, Granta Morrisona, do szamana komiksu. Bo przypomniała mi się taka sama opinia o innym Morrisonie – Jimie, autorstwa Raya Manzarka, który frontmana Doorsów określił mianem szamana po usłyszeniu opowieści o typowym wieczorze z Jimem. Jak taki wieczór wyglądał? Nie jest to anegdotka odpowiednia do przytoczenia na antenie, więc zainteresowanych tematem odsyłam do książki Please Kill Me. Punkowa historia punka. Tymczasem w Siedmiu rycerzach Grant Morrison, szaman innego typu, bierze się za postaci z peryferii uniwersum DC i chce tchnąć w nich nowe życie. Takich prób było już sporo i bardzo często kończyły się sukcesem – wystarczy przywołać serię Shade The Changing Man Steve’a Ditko, która odrestaurowana przez Petera Milligana stała się jednym z najbardziej ekscytujących komiksowych doświadczeń końca XX wieku.
Ambicją Morrisona było – cytuję – „ubrać napięcie, poczucie zagrożenia, zbrodnię, magię, fantastykę, horror, romans i apokalipsę w koszulę demaskatorskich, pomysłowych opowieści o superbohaterach. Przede wszystkim czułem, że najwyższy czas pchnąć samą ideę superbohaterstwa w nowym, nieoczekiwanym kierunku, stawiając w centrum uwagi grupę zamaskowanych mężczyzn i kobiet o pragnieniach i pobudkach zupełnie odmiennych od tych cechujących tradycyjnych superherosów”. Brzmi zuchwale? Owszem. A zuchwały Morrison nie jest tak dobry jak ten, który po prostu robi swoje. Nowy kierunek, który sobie założył, to podróż przez kolejne etapy rozkładania na czynniki pierwsze komiksów superbohaterskich: od klasycznej opowieści w tym stylu, poprzez jej dekonstrukcję, parodię i tym podobne. Wszystkie podejścia, mające pchnąć gatunek ku nowym ścieżkom, widoczne są tu jak na dłoni. A dodatkowo Morrison cytuje sam siebie. Nie dam sobie uciąć głowy – co najwyżej paznokieć – że scenarzysta sięga tu nawet do swojej flagowej serii – The Invisibles, ale może jestem w błędzie. W każdym razie: albo ja byłem zmęczony widząc tam te postaci, albo zmęczony czuł się sam Morrison pisząc niektóre sceny tego opasłego dzieła.
Historia opisana w tym niemal 800-stronicowym tomie traktuje o kosmicznym zagrożeniu jakie zbliża się do Ziemi. I o siedmiu wspaniałych, którzy mają za zadanie ocalić naszą planetę. Myk jest jednak taki, że będą to robili na dystans i nigdy się ze sobą nie spotkają. Bohaterowie stawiają czoła piratom śmigającym po podziemiach Manhattanu, krążą po rezydencji mafiozów w poszukiwaniu celtyckiego kotła, spotykają się na terapii dla trykociarskich przegrywów i chorują na czaroholizm. Fabuła zahacza o mity arturiańskie, okultyzm i teorie na temat metalurgii. Strasznie dużo składników znalazło się w tej zupie, skutkiem czego wkracza tu solidna dawka chaosu. Obok scen fenomenalnie napisanych i wątków poprowadzonych co najmniej sprawnie, znalazły się sytuacje dość bełkotliwe. Wielu powie: typowy Morrison, który przedawkował superbohaterów. I będzie w tej teorii trochę racji. Z drugiej strony, dla koneserów klimatu superbohaterskiego, Siedmiu żołnierzy może okazać się komiksem, w którym każda strona napakowana jest smacznymi odniesieniami do klasyki. Tyle że, cytując jednego z bohaterów komiksu, „po co w ogóle zajmować się bogami i bohaterami”?
Mam mieszane uczucia co do tego albumu i – jak wspomniałem – uważam, że superbohaterstwo zostało tu przedawkowane. Sam pomysł odświeżenia zapomnianych, drugoligowych postaci jest interesujący, choć akurat ten kontekst jeśli chodzi o odbiór mi umyka, ponieważ nie czytałem komiksów z przygodami pierwowzorów. A jeśli chodzi o ten aspekt, to ciekawe czy elektorat komiksowy zagłosowałby za tradycją? Pamiętam scenę z Karmazynowego przypływu, w której postać grana przez Denzela Washingtona była świadkiem bójki między dwoma marynarzami. Okazało się, że panowie pokłócili się o to, która wersja Silver Surfera była lepsza – ta pierwotna, autorstwa Jacka Kirby’ego czy znacznie późniejsza w wykonaniu Moebiusa. Denzel dyplomatycznie stwierdził, że „wszyscy czytelnicy komiksów wiedzą, że jedynym prawdziwym Silver Surferem jest Silver Surfer Kirby’ego”. Ciekawe których siedmiu żołnierzy Denzel uznałby za jedynych prawdziwych: tych oryginalnych czy przetworzonych przez zuchwałego Granta Morrisona?