Departament prawdy (wyd. Non Stop Comics) na pierwszy rzut oka wygląda jakby został zrobiony na matrycy znakomitej serii Black Monday Murders Jonathana Hickmana, lecz tak naprawdę zamiast płynąć na onirycznym okultyzmie, seria pisana przez Jamesa Tyniona IV jest podróżą przez wszelkie znane człowiekowi teorie spiskowe utrzymaną w stylistyce garściami czerpiącej z Twin Peaks i Z Archiwum X. Początkowe stadium Departamentu to też taki trochę Sen tysiąca kotów z Sandmana przepisany na ludzi. U podstawy tej serii leży bowiem karkołomna teza o tym, że kiedy wielu ludzi wspólnie uzna coś za prawdę, to nawet kłamstwo się nią stanie. Tynion IV wyciąga ten spiskowy efekt Mandeli do maksimum, zahaczając o płaskoziemców, teorie na temat zabójstwa Johna F. Kennedy’ego, kult satanistyczny, a nawet reptilian. A do przedstawienia tych wszystkich zjawisk wykorzystuje bohaterów o rysie charakterystycznym znanym z wielu innych dzieł popkultury. Jest więc zdezorientowany agent FBI, który trafiając do tytułowego Departamentu Prawdy, stara się ogarnąć czy stanął właśnie po stronie dobra czy zła; jest szef wszystkiego o ciętym języku i znaczącym pochodzeniu; jest też partnerka głównego bohatera, która niestety nie została czytelnikowi przedstawiona bliżej na łamach tych ledwie kilku zeszytów.
Agenci prawdy mierzą się z tajemniczą organizacją, sygnującą swoje dokonania symbolem czarnego kapelusza, będącego taką enigmatyczną lynchowską niebieską różą. I miotają się między prawdą a kłamstwem lub raczej między prawdą a prawdą… lub raczej różnymi rodzajami prawd. Tynion IV dobrze odrobił pracę domową i w bardzo ciekawy sposób przedstawia przeróżne spiski – począwszy od kenijskiego rodowodu Baracka Obamy po tożsamość krążącego w snach dzieci demonicznego potwora. Scenarzysta co chwilę dezorientuje nie tylko głównego bohatera, ale i czytelnika i zapewne w niejednej głowie spowoduje mętlik. W ostatecznym rozrachunku odnosi się jednak do faktu wytwarzania przez ludzi kolejnych alternatywnych rzeczywistości. Dziś tak naprawdę każdy może sobie taką rzeczywistość wybrać. Możemy przebierać w przeróżnych, czasami wykluczających się prawdach, i uznawać za naprawdę prawdziwe tylko te, które są dla nas najbardziej wygodne.
Do zagadkowego i pełnego szybkich przejść scenariusza świetnie dostosował się rysownik Martin Simmonds. Kieron Gillen jego rysunki przyrównuje do prac Billa Sienkiewicza, ale jest w błędzie. Brak mu tej geometrycznej drapieżności, którą Sienkiewicz bardzo często wytwarza w swoich pracach. Jego dynamiczne grafiki porównałbym raczej do dzieł Paula Johnsona albo Duncana Fegredo z czasów, kiedy tworzył miniserię Kid Eternity do scenariusza Granta Morrisona. Lecz oczywiście, choć są to porównania, które każdy artysta zapewne przyjąłby z wdzięcznością, to trzeba przyznać, że Simmonds przede wszystkim jest tu sobą i prezentuje kilka własnych patentów.
Departament prawdy to album o niezwykłej konstrukcji. Ma w sobie coś, co w takiej jakości ostatnio we wszechświecie widoczne było w początkowej fazie ery Vertigo: są tu zarówno zeszyty stanowiące odrębną całość, a jednocześnie ciągnące dalej główne wątki, jak i odcinki przełomowe, które wnikają w mitologię serii i odpowiadają na część najważniejszych pytań. Cały album poprowadzony jest niezwykle sprawnie, a kilka scen rozpisano i narysowano wręcz znakomicie. Wszystko tu jest na swoim miejscu, gra każdy szczegół.
Departament wciągnie zarówno tych, którzy lubią klimatyczne i oniryczne dochodzenia w stylistyce wymienionych wcześniej seriali, jak i wielbicieli wątków politycznych zainteresowanych kuluarami wydarzeń historycznych. Osobiście liczę na więcej zamkniętych jednoodcinkowych historii – paliwa autorom nie powinno zabraknąć, bo przecież teorii spiskowych jest więcej niż grzybów po deszczu.
Po szybkim zerknięciu na stronę internetową wydawcy oryginału okazuje się, że póki co wydane zostały dwa tomy tej wciągającej serii, a trzeci zapowiedziany jest na kwiecień. Oby polski edytor szybko uwinął się z produkcją rodzimych edycji, bo jest to produkt, na który naprawdę warto czekać.
Fot. PrzeG