Granicę w Zosinie przekroczyło minionej doby (16.03) około 3,5 tysiąca uchodźców. To znacznie mniejsza fala, niż ta z ubiegłego tygodnia.
Na samym przejściu jest bardzo spokojnie. Dziś (17.03) rano w namiotach na przejściu granicznym na transport oczekiwało kilka osób – wśród nich 64-letni Viktor, który opowiedział naszym reporterom o dramatycznych zdarzeniach.
– Mieszkam z rodziną w Sumach – opowiada Viktor. – Kiedy zaczęła się wojna pojechaliśmy do wioski, gdzie mieszkają moi rodzice. Myśleliśmy, że tam będzie spokojniej niż w mieście. Ale okazało się, że jest inaczej. Najpierw weszła jedna grupa „orków” (Rosjan), potem druga grupa, która była najbardziej agresywna. Rzucali w nas granatami, strzelali z karabinów. Był taki moment, kiedy weszli do wioski i włamywali się do domów. Nie wiem dokładnie w kogo strzelali. Moja rodzina była wystraszona i chowaliśmy się w piwnicach. Wydawało nam się, że czekamy na śmierć. Zabezpieczyliśmy drzwi ziemniakami, żeby kula przez nie nie przeszła. Siedzieliśmy i modliliśmy się, ponieważ czuliśmy, że wkrótce umrzemy, że przyjdą tutaj i ostrzelają nas wszystkich czy rzucą granat. Dzięki Bogu przeżyliśmy. Wieczorem wyszliśmy z piwnicy. Wioska była bez światła, bez wody.
– Wojskowi cały czas biorą udział w operacjach, ćwiczeniach. Oni są przyzwyczajeni do wybuchów, do strzałów, a moje dzieci nie. Mam 64 lata. Bałem się o swoją córkę, wnuczkę i synową. Kiedy płakały, zrozumiałem, że trzeba ich stąd wywieźć. Zostawię ich tutaj, a sam wrócę do swoich rodziców, żeby się nimi opiekować – mówi Viktor.
– Było tych ludzi dużo więcej – mówi wolontariusz, kleryk Dominik Król. – Natomiast teraz zaraz za granicą ludzie mają podstawiony transport, który ich zabiera do Hrubieszowa. Jest to bardzo dobrze zorganizowane, więc nie muszą długo czekać. Trafiają do większych miast w Polsce. Akurat tu rodzina czeka do Włocławka, jedna pani chciała jechać do Warszawy. Są też osoby, które jadą za granicę np. do Estonii, Finlandii czy Niemiec.
– W tamtym tygodniu wieczorem mieliśmy obiekt w pełni obłożony – mówi Artur Kern z Hrubieszowskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. – Teraz jest trochę mniej ludzi. Obecnie jest zapełniony w granicach 50-60%, natomiast dysponujemy bazą lokalną i ogólnopolską. Wczoraj mieliśmy około 40-50 miejsc na terenie naszego powiatu hrubieszowskiego i też w innych powiatach. Ta baza jest dosyć duża. Natomiast większość z uchodźców chce jechać w głąb Polski lub nie wie, gdzie jechać.
– Jechaliśmy pod ostrzałem – mówi Wiktoria z Izium. – W mieście spadają bomby, rakiety. Domy zniszczone, nasz dom też. Już nie mamy domu. Jesteśmy bardzo wdzięczni wolontariuszom, którzy wywieźli nas stamtąd.
– Kobieta, która z nami jechała, została zraniona odłamkiem. Robili jej operację, zabieg chirurgiczny w samochodzie nocą. To najbardziej utkwiło nam w pamięci – dodaje Viktor.
– Wyjeżdżaliśmy wspólnie z sąsiadami. Trzymaliśmy się wszyscy razem, pomagaliśmy sobie nawzajem. Potem każdy pojechał do swojej rodziny, kto gdzie mógł. Dopiero co przyjechaliśmy, teraz z mężem odpoczywamy i czekamy na swoją córkę, która nam powie dokąd będziemy jechać dalej – opowiada Wiktoria.
– U nas w obwodzie jest spokojnie, ale bliżej granicy z Białorusią ludzie bardzo się boją – mówi Tamara z obwodu wołyńskiego. – Myślą, jak mają żyć i czy rzeczywiście od tej strony wtargną wojska. Ludzie mieszkający bliżej Białorusi dotąd częściej jeździli za granicę na targi sprzedawać czosnek, cebule i kupować tam warzywa. Jak mówią, byliśmy jak rodzina, przyjaciele, dobrzy sąsiedzi, a teraz takie wydarzenia. Strach pomyśleć o tym, co mówi Łukaszenko. Zawsze jak słyszeliśmy alarm powietrzny, uciekaliśmy do schronu. Moja córka zabierała ze sobą swojego psa i świnki morskie. Musimy uciekać, gdy bomby spadają gdzieś w pobliżu.
Na przejściu w Zosinie i punkcie recepcyjnym w Hrubieszowie byli Tomasz Spicyn i Maria Burlak.
TSpi / opr. AKos
Fot. archiwum