Sytuacja na granicy z Ukrainą jest opanowana – twierdzą wolontariusze i pracownicy Straży Granicznej w Dorohusku.
ZOBACZ ZDJĘCIA: Uchodźcy na przejściu granicznym u Dorohusku
W godzinach porannych jest mniej osób, natomiast wzmożony ruch jest zauważalny w godzinach popołudniowych. Jest to związane, najprawdopodobniej, z godziną policyjną w Ukrainie.
– Widzimy, że ruch jest mniejszy, ale i tak jesteśmy przygotowani – mówi wolontariuszka Weronika Czajko. – Dzisiaj jest mniej osób. Widzimy, że ruch jest, ale się zmniejszył. Jesteśmy przygotowani, czekamy na przyjazd większej liczby. Zakładamy, że oni gdzieś tam są, tylko pewnie mają problemy z przedostaniem się. Problemem, z którym spotykają się uchodźcy jak przekraczają granice, to jest na przykład transport, znalezienie osoby, która ma ich odebrać, dotarcie do punktu, w którym mieli się znaleźć, a teraz coraz częściej dokąd pójść dalej. Widzimy takie osoby, które nie wiedzą, co zrobić dalej i kierujemy ich do punktów relokacji. Coraz więcej jest takich osób, co po prostu przyjechały, zabrały to, co mogły, dzieci i wyruszyły w drogę. One faktycznie nie wiedzą co dalej zrobić.
CZYTAJ: Mer Łucka: Liczba zabitych podczas ataku na lotnisko wzrosła do czterech
– Mieliśmy zebrane rzeczy i dziś, jak zaczęły się ostrzały w Łucku, szybko wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy. O 5.45 zaczęło się bombardowanie, a o 7.00 byliśmy już w drodze. Obudziliśmy się od dźwięków samolotów, a następnie usłyszeliśmy dźwięki wybuchów. Do końca spodziewaliśmy się, że na zachodzie Ukrainy to się nie wydarzy, ale nasze nadzieje się nie sprawdziły – tłumaczy pani Olena z Łucka.
– Sytuacja jest stresująca, więc jakieś nadciśnienie, bóle w klatce się zdarzają praktycznie codziennie. Okropne mrozy w nocy, odwodnienia, odmrożenia, bóle brzucha, biegunki. Bardzo podstawowe problemy medyczne. Jeżeli jest coś bardziej skomplikowanego, to dzwonimy po zespół ratownictwa medycznego. Fizycznie może nie jest najgorzej, ale psychicznie nie da się tego chyba opowiedzieć, jak jest cicho i smutno. Oni są oczywiście wdzięczni za każdą pomoc, ale bardzo to przeżywają. Nie jestem nawet w stanie czegoś takiego sobie wyobrazić. Łzy same napływają do oczu jak się o tym myśli i jak się na to patrzy – informuje Anna, ratownik medyczny.
– Moja podróż trwała 5 dni. Było kilka przesiadek. Na początku mieliśmy problem, by wyjechać z Charkowa. Cały czas były ostrzały, ale na szczęście nam się udało. Wcześniej przez 8 dni mieszkaliśmy w metrze. W naszym domu zostały wybite okna i nie było gdzie wracać. Trudno cokolwiek mówić. Ja chcę być tam, gdzie jest bezpiecznie i gdzie nie strzelają – mówi pani Irina z Charkowa.
– Spędziłam tu ponad tydzień, jestem od poprzedniego czwartku (03.03). Od poniedziałku (07.03) jest tak, że w nocy i na początku dnia jest spokojnie, od południa zaczyna się większy ruch, a po południa jest bardzo dużo ludzi. Oni raczej się wstydzą, trzeba ich zachęcać, pokazywać, mówić, że mogą tu wszystko brać. Mało mówią, są raczej zamknięci. Jak my próbujemy o coś pytać, to płaczą. Dajemy wtedy spokój, bo to ciężka sytuacja, nie ma co mówić – twierdzi wolontariuszka Anita.
CZYTAJ: Rosjanie ostrzelali białoruską wieś na granicy z Ukrainą
– Przyjechałam z miasta Owrucz, z obwodu żytomierskiego. Nie było u nas ataków, ale Owrucz znajduje się blisko granicy z Białorusią, więc cały czas słyszeliśmy samoloty i wybuchy. Przyjechałam z 78-letnią matką. Ona urodziła się, jak była wojna. Jej mama ratowała jej życie, a teraz ja, jej córka, znowu ją ratuję przed wojną – mówi pani Ludmiła.
Jak podaje Straż Graniczna, ponad 56 tys. osób przekroczyło wczoraj (10.03) granicę z Ukrainy do Polski przez przejścia graniczne w województwie lubelskim.
InYa / opr. LysA
Fot. archiwum