– Byłam zdziwiona, że moi rodacy, po takich przeżyciach wojennych i trudach wielodniowej podróży, odsypiając dosłownie kilkanaście godzin, od razu szukali zatrudnienia – powiedziała w rozmowie z PAP Tatiana Pawelczyk wolontariuszka w Powiatowym Urzędzie Pracy w Łodzi.
Pawelczyk przyjechała do Polski 45 lat temu z Odessy, gdzie została część jej rodziny. Na razie są bezpieczni. Prababka Tatiany Pawelczyk była Polką, a pradziadek Bułgarem. 25-letnia wtedy kobieta wyjechała z Ukrainy, wówczas jeszcze – jak przypomniała – komunistycznej „ukraińskiej republiki rad” zależnej od sowieckiego reżimu w Moskwie.
CZYTAJ: Sondaż: prawie 80 proc. uchodźców z Ukrainy chce wrócić po wojnie do kraju
– Nienawidziłam komunizmu, lubiłam historię i wiedziałam, do czego ten system będzie prowadził. Moje serce wyrywało się w kierunku zachodnim. Przyjechałam do Polski, tu wyszłam za mąż. Przeczuwałam, że nigdy na zawsze do Odessy nie wrócę – wspominała Pawelczyk.
Pani Tatiana od miesięcy z lękiem spogląda na Ukrainę. Kiedy rozpoczęła się rosyjska inwazja, już pierwszego dnia, zgłosiła się do pomocy swoim rodakom. – Zadzwoniłam do Urzędu Miasta Łodzi. Skierowano mnie do urzędu pracy. Tam, wiedząc, że znam kilka języków, między innymi ukraiński, rosyjski, polski – mam maturę oraz licencjat, a na Ukrainie pracowałam jako przedszkolanka – chcieli mnie od razu zatrudnić na stałe – relacjonowała.
– Powiedziałam, że zgadzam się na pracę, jako tłumacz, ale tylko wolontariusz. Kiedy Polska i Polacy bezinteresownie pomagają, to gdzież ja mogłabym pomagać rodakom z Ukrainy za pieniądze. Toż nawet, gdybym ostatni kawałek chleba dojadała, grosza za tę robotę nie wzięłabym – podkreśliła. – Ale, że mam problemy z chodzeniem i używam kul, zaoferowano mi transport do i z pracy samochodem z urzędu – mówiła PAP. – I tak zostałam wolontariuszem Powiatowego Urzędu Pracy w Łodzi – dodała.
– Pracuję społecznie w jednym z sześciu punktów informacyjnych dla Ukraińców. Koleżanki na dyżurach wprowadzają dane, które ja najpierw notuję po polsku z ukraińskich paszportów uchodźców – opisuje swoją pracę pani Tatiana. – Moi rodacy najczęściej mają problemy językowe. Staram się im pomagać. Wiem, co oni przeżyli, słucham tych opowieści. Niektórzy jednak nie chcą mówić. Nie dziwię się, przecież czytam, oglądam i wiem, co przeszli – zaznacza.
– W pierwszych dniach rosyjskiej inwazji, byłam zdziwiona, że moi rodacy, po takich przeżyciach i trudach często kilkudniowej podróży, odsypiając dosłownie kilkanaście a nawet kilka godzin, od razu szukali zatrudnienia – wspomina Pawelczyk. – Jak przyjeżdżali lekarze, kierowaliśmy do centrum medycznego. Chodziło wówczas o pomoc polskim lekarzom w porozumiewaniu się z ukraińskimi pacjentami, którzy przyjeżdżali tu w poważnym stanie, na przykład chorzy na nowotwory. Ci lekarze z Ukrainy mogli praktycznie pomagać i właściwie w pewnym sensie od razu pracować w swoim zawodzie. Potem szybko zorganizowano kursy językowe dla ukraińskich medyków – dodała.
– Kierujemy na szkolenia zawodowe, dysponujemy różnymi ofertami pracy, ale wiemy też o punktach zakwaterowania, mieszkaniach, wolnych miejscach w szkołach, a nawet pracy dla nauczycieli niektórych specjalności – zwróciła uwagę Pawelczyk. – Do urzędu pracy zgłaszali się także inżynierowie, architekci, inni ludzie z wyższym wykształceniem. Byłam zdumiona, bo oni, nie znając języka, byli gotowi od razu przyjąć jakąkolwiek pracę, nawet przy sprzątaniu albo w kuchni. Po to, aby nie siedzieć „na czyimś garnuszku”, po to, aby zarobić i się utrzymywać, usamodzielnić się w Polsce – wspominała.
Pani Tatiana przyznała, że na początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę martwiła się o swoich bliskich, którzy tam zostali, głównie w Odessie. – Na szczęście dostałam dobre wiadomości. Wszystko u nich w porządku – zapewniła.
Kobieta ma nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. – Putina zabiją sami rosyjscy oligarchowie; nie pozwolą, żeby zabrano im majątki – przewiduje Tatiana Pawelczyk.
RL / PAP / opr. ToMa
Fot. archiwum