Skąd wiemy, że mamy talent? Że jesteśmy geniuszami? Bohater Błękitu w zieleni (Wydawnictwo KBOOM) wie na pewno, że z tym talentem to u niego nie jest zbyt ciekawie. Jest dobry, ale nie wielki; ulokował się na obrzeżach wybitności i zamiast grać na saksofonie poświęcił się robieniu wszystkich możliwych pobocznych rzeczy związanych z muzyką. Uczy o niej, pisze o niej, czasem coś zanuci. Kiedy jednak w domu zmarłej matki znajduje zdjęcie tajemniczego jazzmana, zaczyna podążać jego tropem i trafia na krawędź szaleństwa.
Wątek śledczy zaakcentowany jest tu niezwykle mocno, wątek rozliczeń rodzinnych jest równie istotnym elementem układanki, nad wszystkim góruje jednak ta kwestia talentu i jego braku. Erik Dieter ugrzązł w przekonaniu o własnej bezbarwności; w życiu, którego nie warto pamiętać i które przepełnia seria nic nieznaczących chwil. Jeśli jest dobry, ale nie najlepszy, to po co to robić? Jak robią to ci, którzy są genialni? Czy zawsze trzeba zawrzeć pakt z diabłem? Prowadząc swoje prywatne dochodzenie w sprawie zdjęcia bohater trafia zresztą do miejsc równie nieistotnych jak on sam – klubu jazzowego, który nigdy nie stał się takim miejscem, jakiego pragnęli jego właściciele, tajemniczego pokoju na poddaszu, który w chwilach intymności emanuje muzyczną aurą, ale na co dzień jest jedynie zwykłym pokojem. Niespełniony muzyk buszuje w archiwach i podąża za kolejnymi tropami – towarzyszenie mu w tych przygodach jest całkiem ekscytujące.
I choć scenarzyście, mieszkającemu w Londynie Ramowi V, zdarzają się banały w rodzaju „wszyscy spadamy przez życie, jak ciężkie płatki śniegu”, to Błękit w zieleni czyta się nieźle. To komiks z wyczuwalnymi inspiracjami – pewnie każdy będzie miał inne, ale u mnie klimat historii skojarzył się przede wszystkim z filmem Harry Angel Alana Parkera, a w drugiej kolejności z Diabelską trąbką Archiego Goodwina i Jose Munoza oraz historią Roberta Johnsona, opisaną zresztą w albumie komiksowym Love in Vain. Jest tu dużo mroku i szaleństwa i poszukiwania prawdy o sobie. Jest też – obowiązkowo – mnóstwo muzyki, która przebija z wycinków gazet, wnętrz lokali, ale też sekwencji obrazów ukazujących grę na saksofonie. O, kolejne skojarzenie – scena z filmu Zagubiona autostrada, w której grany przez Billa Pullmana Frank Madison zatraca się w grze na saksofonie, a parę chwil później kończy jako ktoś zupełnie inny. Błękit w zieleni również ma takiego pazura, choć z nieco innej kategorii. Ten pazur widoczny jest przede wszystkim w fantastycznym i świetnie napisanym zakończeniu.
Rysownik Anand RK, na stałe mieszkający w Mumbaju w Indiach, ma kreskę malarską i dynamiczną, a jednocześnie nawiązującą do klasyki, chociażby komiksów z Vertigo – jest w niej coś z Paula Johnsona, choć bliżej pewnie jest jej do wczesnego Duncana Fegredo. Najprościej byłoby powiedzieć, że dużo w tych rysunkach nawiązań do prac Billa Sienkiewicza, ale to jednak zupełnie inna bajka. Wszystkie te przywołania nie zmieniają faktu, że Błękit w zieleni ogląda się naprawdę świetnie.
Rzadko kiedy tak się dzieje, ale wartością dodaną do albumu są dodatki – galeria okładek, w większości rysowanych w sposób odmienny od tego, w jaki został zrealizowany album, jest zaskakująco świeża i pomysłowa. Jest też bardzo ciekawa infografika dotycząca liternictwa w albumie, w którą jednak nie polecam wpatrywać się zbyt długo.
Biorąc do ręki Błękit w zieleni nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, tymczasem bawiłem się bardzo dobrze. Ten komiks jest pięknie zaprojektowany i wydany, dobrze napisany, znakomicie narysowany. Ma w sobie pewną nowość i świeżość, ale z drugiej strony – po to, żebyśmy czuli się trochę jak w domu, autorzy naszpikowali go odwołaniami… a może to nasze umysły same wyszukują nawiązania, których autorzy Błękitu wcale nie mieli intencji umieszczać? Warto sprawdzić na własnych receptorach.