Nick Drnaso powraca kolejnym komiksem z żeńskim imieniem w tytule i społeczną tematyką wewnątrz. Tym razem artysta prezentuje kilka pozornie niepowiązanych opowieści o kilku postaciach, w każdej z tych opowieści poddając na próbę cierpliwość czytelnika, a w ostatecznym rozrachunku mocno pogrywając z jego wyobrażeniem rzeczywistości. Drnaso ukazując proste, życiowe sytuacje, nakazuje nam stawiać diagnozy i oceniać bohaterów, by po jakimś czasie powrócić do nich, a nas rozliczyć z tego, co sobie pomyśleliśmy. Te historyjki to ciosane prostą kreską życiowe anegdotki, a właściwie nie anegdotki, a wycinki z życia, przedstawione tak, jak my sami je przeżywamy, niemalże jeden do jednego. Autor nie wyciąga ekstraktu i nie upiększa, a przedstawia wszystko tak, jak mogłoby się wydarzyć. Nie selekcjonuje dialogów, wybierając te najlepsze dla fabuły, a relacjonuje wszystko na żywo. W każdej z tych krótkich form początkowy spokój w pewnym momencie ustępuje miejsca niepokojowi. Świadomość, że jest tu drugie dno, jest cały czas z tyłu głowy, aż wreszcie wybucha. Drnaso porusza się jednak w ramach realizmu i tego, co mogłoby się wydarzyć. Niezwykły efekt, jaki osiąga, jest tym bardziej niesamowity, że przyziemność tych historii niejednokrotnie nakazuje się zastanowić, czy był w ogóle sens, by powstawały. Jedna z nich traktuje na przykład o grupie dzieciaków zajmujących się sprzątaniem, inna o rodzinnej wycieczce na wakacje, a w jeszcze innej oglądamy dwie osoby, które oglądają serial. Scenarzyście i rysownikowi udaje się wyciągnąć z tych prostych sytuacji coś mocnego i interesującego, choć ciężko jest mi się zgodzić z opisem z tyłu okładki, że jest to ponura satyra społeczna w której pobrzmiewają echa jakiegoś czarnego humoru. Wszystkie słowa z ostatnie strony okładki zostały chyba specjalnie zaprojektowane po to, by wprowadzać w błąd, bo Beverly (wyd. kultura gniewu) ponura nie jest. Jest niepokojąca. Nie jest też satyrą, jest przełożeniem życia, inteligentnie ukazującym aspekty jego miałkości. A czarny humor? Nic z tych rzeczy – nad Beverly unosi się raczej otoczka beznadziei, choć należy też przyznać, że niektóre fragmenty niosą nadzieję. Komiks rysowany jest prostą kreską, raczej bez emocji, a na pewno bez fajerwerków i z naciskiem na komunikatywność. Jedynym odstępstwem od tej konsekwentnej i idealnie pasującej do treści stylistyki jest właściwie jeden rysunek, na którym autor pozwala sobie na więcej. Sabrina była znakomita, Beverly jej nie ustępuje. Znakomity, przenikliwy portret ludzi, który mimo rozproszenia na kilka krótkich historii, tworzy zwartą całość mierzącą się z trudnym tematem kondycji społeczeństwa i tego, czy jest jeszcze jakiś ratunek dla tego gatunku.
Tymczasem Memento Mori (wyd. timof comics) to komiks, który powstał w oparciu o życiowe przeżycia jego autorki. Tiitu Takalo to fińska rysowniczka, która pewnego dnia, lata temu, doznała paraliżującego bólu głowy, trafiła na ostry dyżur i dowiedziała się, że ma krwiaka śródczaszkowego. Od tego momentu zaczęła mierzyć się z chorobą na gruncie szpitalnym, domowym i artystycznym, cały czas pamiętając o czyhającej za rogiem śmierci. Takalo w swoim komiksie rysunkiem zagląda do wnętrza swojej głowy, kreśląc neuronowe połączenia; przez dobre pół albumu rysuje siebie w szpitalu, w towarzystwie medycznego oprzyrządowania, lekarzy, psychologów i pielęgniarzy, i własnych myśli wyrażanych w narracyjnej formie. Ten bolesny temat Tiitu Takalo przepracowuje co prawda obrazkowo, ale w albumie kładzie duży nacisk właśnie na fakt, że po diagnozie nie chwytała za ołówek w obawie, że zniszczenia w jej mózgu przyczyniły się do utraty umiejętności rysowania. Nic z tych rzeczy. Rysunki w tej chorobowej powieści graficznej są tak znakomicie precyzyjne i tak fenomenalne stylistyczne, że jak na dłoni widać: wyszły spod ręki fenomenalnej artystki. Memento mori to świetnie narysowany album. I całkiem nieźle napisany, zwłaszcza na początku i w środku, końcówka niestety trochę się rozłazi, ale i tak jest to jeden z lepszych graficznych pamiętników choroby, do postawienia na półce obok Niebieskich pigułek Frederika Peetersa.
Fot. PrzeG