2 długie lata czekali fani Iron Maiden na koncert swoich idoli. Pierwotnie zaplanowany na 5 lipca 2020 koncert, był dwukrotnie przekładany ze względu na szalejącą pandemię. Za trzecim razem jednak wszystko się udało i na Stadionie Narodowym w Warszawie odliczyło się prawie 50 tysięcy fanów heavy metalu. Obejrzeli oni rockowy spektakl na najwyższym poziomie.
Dzień wcześniej lider formacji, Steve Harris, zawitał do warszawskiego klubu Progresja, aby zagrać tam koncert ze swoim pobocznym projektem, British Lion. Zespół supportowany był przez naszych starych znajomych – pochodzący z Londynu Airforce w marcu 2019 roku dali niezapomniany koncert w Studiu im. Budki Suflera w Radiu Lublin. Dzięki uprzejmości członków zespołu, miałem okazję uczestniczyć w sobotnim koncercie „Brytyjskiego Lwa” nieco „od kuchni”, podziwiając przygotowania oraz chłonąć całą, niezwykle intensywną otoczkę gigu. Oczywiście, wisienką na torcie było spotkanie z samym Stevem Harrisem, który zjawił się w Progresji kilka minut po godzinie 17.00, przylatując prywatnym jetem ze Szwedzkiego Goeteborga. Życzliwie przywitał się z ekipą techniczną oraz zaproszonymi gośćmi, z każdym ucinając sobie krótką pogawędkę i rozdając kilka autografów. Chwilę później zabrał się do pracy, osobiście sprawdzając nagłośnienie i scenę warszawskiego klubu.
Zarówno Airforce – z byłym perkusistą Iron Maiden, Dougiem Sampsonem – jak i British Lion zagrali niesamowite, energetyczne koncerty. W Progresji oklaskiwało ich jakieś 500 osób, tworząc wręcz euforyczną, świąteczną atmosferę. Harris biegał po scenie, podskakiwał i celował w stronę fanów ze swojego biało-czarnego Fendera – z takich zachowań znany jest doskonale z koncertów Iron Maiden.
Niestety dla fanów, tym razem lider „Żelaznej Dziewicy” zrezygnował z typowego dla niego rozdawania autografów po koncercie. „Niestety, to zbyt ryzykowne. Jeśli złapałbym jakąś infekcję, musielibyśmy pewnie odwołać następne koncerty. Z dwojga złego wolę zawieść setkę fanów niż 50,000” – tłumaczył mi swoją decyzję Steve.
W niedzielne popołudnie, na ulicach Warszawy co krok można było spotkać odzianych w czarne koszulki z wizerunkiem maskotki zespołu, Eddiego, wielbicieli. Niektórzy z nich próbowali swojego szczęścia pod hotelem Bristol, w którym zatrzymali się muzycy. Większość obeszła się smakiem, choć ok godziny 12, na dosłownie kilka chwil, w hotelowym wiatrołapie pojawił się perkusista, Nicko McBrain który rozdał kilka autografów. Niektórzy szczęśliwcy wytropili również gitarzystę Janicka Gersa, który kilka razy wymykał się na spacery stołecznymi ulicami.
Spektakl brytyjskiej legendy, poprzedzony występami dwóch supportów w postaci Lords of the Lost oraz Within Temptation, rozpoczął się punktualnie o 20:50. Z głośników popłynęły pierwsze takty puszczanego z taśmy przeboju grupy UFO „Doctor Doctor” i to wystarczyło żeby niemalże 50 tysięczny tłum wpadł w dziką euforię. Iron Maiden zaczęło swój set od nowości z ostatniej, rewelacyjnej płyty „Senjutsu” – potężne bębny McBraina zaintonowały utwór tytułowy, podczas którego na scenie pojawił się władający samurajskim mieczem, około 3 metrowy Eddie. Chwilę później zabrzmiały galopujące „Stratego” oraz bluesowy „The Wrtiting On The Wall”, którego refren odśpiewał chóralnie cały stadion. Po tych trzech utworach Maideni sięgnęli po stare, sprawdzone szlagiery. Wspominkowy set otworzył „Revelations” z wydanego w 1983 roku albumu „Piece of Mind”. Imponowała scenografia, która z japońskiego miasteczka zamieniła się w rozświetloną kandelabrami katedrę, na której witrażach widniały motywy z okładek płyt zespołu. Na scenie niepodzielnie panował wokalista, Bruce Dickinson, który mimo swoich 64 lat na karku, zachowywał się jakby miał ich co najmniej o połowę mniej. Co rusz namawiał publiczność do wspólnego śpiewania lub podkręcał atmosferę za pomocą znajomych gestów. Przywdziewał również kolejne sceniczne stroje – od habitu w epickim „Sign of the Cross”, przez tajemniczą maskę w „Fear of the Dark” aż po miotacze ognia we „Flight Of Icarus”. Dickinsonowi kroku starał się dotrzymywać Steve Harris, który tak jak dzień wcześniej, szalał na scenie, biegając od jednego jej końca do drugiego i spoglądając fanom głęboko w oczy. „Trzej Amigos”, jak zwykło się mawiać o gitarowy tercecie formacji, bawili się równie wyśmienicie. Jak zwykle, najbardziej aktywny był Janick Gers, którego szalone tańce z białym Stratocasterem co chwila budziły podziw wśród publiczności. Nieco bardziej statyczni, skupieni na swojej grze byli Dave Murray i Adrian Smith. Raczyli nas za to wyśmienitymi, melodyjnymi solówkami, z których przecież Maiden słynęli w latach 80-tych. Mam wrażenie że mimo upływu lat, gitarzystom nic nie ubyło ze sprawności i zaangażowania.
Łącznie Iron Maiden zaprezentowało 15 utworów, które zamknęły się w dwugodzinnym show. Prócz obowiązkowych samograjów w postaci „The Trooper” (na którym Dickinson wymachiwał polską flagą), „Hallowed Be Thy Name” czy „Run To The Hills”, po którym wokalista wysadził dynamitem scenę, zespół sięgnął także po nieco mniej oczywiste kompozycje jak „The Clansman” z nieco zapomnianego „Virtual XI’, czy „Blood Brothers”, który jak nigdy jednoczył fanów.
Eddie wracał na scenę jeszcze dwa razy – najpierw jako ogromny, piekielny demon, wyłonił się zza perkusyjnego zestawu Nicko McBraina. Potem, już podczas bisów, wkroczył na deski Stadionu Narodowego jako brytyjski kawalerzysta, staczając przy tym krótki pojedynek na szpady z samym Brucem. Nie obyło się także bez widowiskowej pirotechniki, która raz po raz rozświetlała imponującą scenografię.
Koncert zakończył legendarny „Aces High”, podczas którego wraz z muzykami na scenę wleciał realnej wielkości Supermarine Spirfire. Muszę przyznać, że było to zapierające dech w piersiach zwieńczenie tego nieprawdopodobnie intensywnego spektaklu. Po zakończonym koncercie, Dickinson wspomniał jeszcze ze sceny Dywizjon 303, do którego nawiązywał wykonany utwór. McBrain rzucił natomiast w stronę publiki trochę perkusyjnych pałek i naciągów, a gitarzyści sprezentowali swoim fanom kostki gitarowe i frotki. Definitywny koniec obwieściło z głośników outro w postaci „Always Look On The Bright Side Of Life”.
Mogę być szczery? Był to mój 7 koncert Iron Maiden w życiu. Ale to co serwuje za każdym razem „Żelazna Dziewica”, sprawia, że jedyne co pozostaje po takim koncercie to niedosyt. I jakaś nieodgadniona, niczym niepohamowana chęć zobaczenia tego widowiska znowu. I znowu. I znowu.
Warszawa jeszcze długo nie spała tamtej nocy. Grupki podekscytowanych fanów przemierzały miasto wzdłuż i wszerz, niejednokrotnie intonując kolejne, zasłyszane na koncercie, hity grupy. Iron Maiden to nie tylko zespół muzyczny. To wielka instytucja, pieczołowicie przygotowany spektakl, niedościgniony wzór do naśladowania. A dla wielu, to też niemalże religia. To wszystko znalazło potwierdzenie w ten weekend w stolicy. Kto nie był, niech żałuje.
Marcin Puszka