W malowniczej scenerii Doliny Trzech Stawów odbyła się kolejna edycja Katowickiego OFF Festival. 5 festiwalowych scen gościło przez 3 dni około 70 różnorodnych wykonawców, którzy udowodnili że muzyka alternatywna wciąż ma prawo istnieć w naszej coraz to dziwniejszej i coraz to bardziej nieobliczalnej rzeczywistości.
Przy tak napiętym i intensywnym programie, nie sposób zobaczyć wszystkich występów a tym bardziej rzetelnie zrelacjonować wydarzeń z każdej ze scen. Skupię się więc na kilku najmocniejszych highlightach z całego festiwalu, czyli występach które najbardziej zapadły mi w pamięć – ostrzegam że moje wybory często bywały dość niepopularne i nieoczywiste.
Pierwszym z takich highlightów jest dla mnie piątkowy występ turecko-holenderskiego ALTIN GUN. Zespół podczas swojego niespełna godzinnego występu zaprezentował eklektyczny misz-masz rocka, elektroniki, tureckiej muzyki folkowej oraz popu. Na scenie królowały zakręcone solówki i melodie wygrywane na przesterowanym, mocno zefektowanym sazie (rodzaj tureckiej lutni) oraz urzekające, kobiece wokale rudowłosej Merde Vasdemir. Muzycy skupili się wyłącznie na sprawnym odegraniu swojego repertuaru, interakcję z publicznością ograniczając do zwyczajowego „thank you”. Mimo to widać było że energia tłumu zgromadzonego pod zadaszeniem T-Tent udzielała się również na scenie. Występ formacji był zdecydowanie wart zobaczenia, a takie numery jak transowy „Bada Sabah Olmadan” czy orientalizująco-przebojowy „Hey Nari” wkręcały się w głowę dość poważnie.
W sobotnie, deszczowe popołudnie zaskoczony zostałem odpałowym występem kolektywu POLONIA DISCO, którzy w swojej twórczości nawiązują do „bazarowego” disco przełomu lat 80-tych i 90-tych. Grupa młodych ludzi, zdając sobie sprawę ze swoich muzycznych ułomności i ograniczeń, stworzyło kiczowate ale pełne uroku show, które swoją energią porwało jeszcze nieco ospałą festiwalową publiczność. Wszelkie niedociągnięcia, nieczystości czy rytmiczne rozjazdy jedynie dodawały kolorytu temu osobliwemu występowi.
Cały spokojny, sielski i, wydawać by się mogło, wesoły klimat sobotniego popołudnia został niespodziewanie zmącony przez wieloosobową, punkowo-metalową orkiestrę zwaną GRUZJA. Czterech, kompletnie innych od siebie wokalistów oraz czterech instrumentalistów zrobiło niebywały show, zgrabnie poruszając się w swoim secie pomiędzy black metalem, hardcorem, punkiem, elektroniką i zimną falą. Ze sceny biła potężna energia a muzycy raz po raz zachęcali licznie zgromadzoną publiczność do spontanicznych reakcji, często wchodząc wprost między tłum ludzi. Gruzja na żywo to muzyczny performance, osobliwy, dźwiękowy kabaret, który nie uznaje żadnych świętości ani kompromisów, zgrabnie balansując na cienkiej granicy między sztuką a kiczem. W pamięć zapadały zwłaszcza nowsze utwory, takie jak dramatyczne „Coś Więcej” czy nasycona erotyzmem, psychodeliczna „Kamera Dionizosa”. Dzięki takim właśnie grupom jak Gruzja wciąż można wierzyć w rodzimą scenę ciężkiego grania. Show zdecydowanie wart zobaczenia!
Po koncercie Gruzji udało mi się zdążyć jeszcze na występ polecanej mi przed festiwalem grupy KWIATY. Oczywiście zaadaptować się na nowo do nieco spokojniejszego, mniej wymagającego klimatu nie było łatwo, ale Kwiaty i ich soft rockowy repertuar obronił się sam w sposób czysto naturalny. Trójmiejska formacja z urokliwą wokalistką Mają to przebojowe granie z psychodelicznymi, gitarowymi odjazdami. Oniryczny klimat kompozycji świetnie sprawdził się w kontakcie z festiwalową publicznością a zespół pożegnany został gromkimi brawami. Wg oficjalnych doniesień, nowa płyta Kwiatów wychodzi na jesieni, a ich koncert jedynie zaostrzył apetyt na nową porcję muzyki.
Kolejny z koncertów który przyszło mi zobaczyć już chyba na zawsze zostanie w mojej pamięci jako jeden z najlepszych jakie widziałem w życiu. Na deski Sceny Eksperymentalnej wkroczył ze swoim zespołem MDOU MOCTAR. Moctar to pochodzący z Nigeru wędrowny gitarzysta wirtuoz, którego grę na pustyni w tamtejszym Agadez odkryli przedstawiciele amerykańskiej, niezależnej wytwórni Sahel Sounds. Rosły gitarzysta to obecnie jedno z najgorętszych nazwisk w świecie nowego rocka, a podczas Katowickiego koncertu szybko stało się jasne, skąd ta cała euforia. Moctar z zespołem zagrali rewelacyjny gig, który wręcz kipiał czystą, rockową energią. Panowie nie potrzebowali ani wymyślnych strojów (choć ubrani byli dość efektownie, w tradycyjne, Tuareskie szaty), ani rozbudowanej scenografii ani nawet sprzętu z najwyższej półki. Wystarczyła im ascetyczna scena oraz publiczność, która chłonęła każdą, pojedynczą nutę którą wydobywał ze swojego białego Fendera Moctar. Zespół zaprezentował 6 rozbudowanych i zarazem dość frywolnych wersji utworów znanych przede wszystkim z ich ostatniej, hitowej płyty „Afrique Victime”. Podczas wieńczącego koncert nagrania tytułowego, genialny gitarzysta dał się ponieść festiwalowej energii i wraz z gitarą wszedł w tłum rozentuzjazmowanych fanów. Siedząc na barierkach, trzymany przez publiczność dograł utwór do końca, po czym ochoczo ruszył do rozdawania autografów i robienia pamiątkowych fotek. „Czuję że żyję” – powiedział mi z uśmiechem na ustach niezwykle podekscytowany Mdou, który poza sceną okazał się bardzo ciepłym, otwartym człowiekiem. Ani przez moment podczas obcowania z nim nie miało się wrażenia, że stoi się obok rockowego rewolucjonisty, którego nazwisko, w niedalekiej przyszłości, może być wymieniane jednym tchem obok takich legend jak Jimi Hendrix czy Eddie Van Halen. Przesadzam? Jeszcze wspomnicie moje słowa.
Po nieprawdopodobnym koncercie Moctara, chwilę wytchnienia przyniósł hip-hopowy występ GHETTS który zaprezentowali oldschoolowy rap w nieco amerykańśkim stylu. Pochodzący z Londynu artysta dysponował bardzo dobrym warsztatem i świetnie radził sobie w nawiązywaniu kontaktu z publicznością. Amatorów niepokornego, ulicznego hip-hopu znalazło się pod sceną tego wieczoru dość wielu.
Zaraz po koncercie Ghetts, który występował na Scenie Głównej, na Scenie Leśnej ogień otworzyło hardcore-punkowe THE ARMED. Niestety, odbiór występu nieco ograniczały warunki akustyczne, które tym razem były dość kiepskie. O ile Gruzja na tej samej scenie zabrzmiała dość selektywnie, tak podczas koncertu The Armed z głośników wydobywał się niekiedy niezrozumiały jazgot. Niemniej energii i polotu amerykańskiej grupie odmówić nie można.
Grubo po 22, w nocnej i nieco tajemniczej scenerii Sceny Leśnej, swój koncert rozpoczął retro-synthowy MOLCHAT DOMA. Był to jeden z najbardziej wyczekiwanych koncertów OFF Festivalu, dlatego pod sceną zgromadziła się całkiem pokaźna liczba fanów. Białoruskie trio zagrało bardzo „zimny” koncert, całą spontaniczność ograniczając do rzucanego od niechcenia w stronę tłumu „spasiba”. Rzecz jasna taki a nie inny typ zachowania był bardzo spójny z prezentowanym repertuarem, który raz po raz atakował bezdusznymi dźwiękami „radziecko” brzmiącej bit-maszyny, przeszywającymi nutami sowieckich syntezatorów z epoki oraz głębokim, przejmującym głosem Jahora Szkutko. Szkutko zresztą to bardzo charakterystyczna postać tego zespołu – jego sposób śpiewania dość bezpośrednio nawiązuje do legendarnego Wiktora Czoja z grupy Kino, a budowany przez niego wizerunek niedostępnego, zamkniętego introwertyka dodaje formacji ciekawego kolorytu. Szczerze mówiąc, znając repertuar Molchat Doma, spodziewałem się nieco bardziej szalonego show, ale grupa zamiast tego postawiła na klimatyczny, industrialny rys, który świetnie sprawdził się w chłodny, letni wieczór. Niejako w opozycji do cichego, może nawet nieco intymnego scenicznego klimatu stała żywiołowa, festiwalowa publika, która tańczyła, śpiewała i gromko oklaskiwała występ Białorusinów.
Ostatnim z moich osobistych highlightów festiwalu był rzecz jasna występ legendarnego IGGY’EGO POPA. Były frontman The Stooges w eleganckiej marynarce, w której zaczął występ, wytrzymał raptem jeden kawałek, po czym obnażył swój charakterystyczny, nagi tors, ku gromkiemu aplauzowi licznie zgromadzonej publiczności. Iggy nie kazał fanom zbyt długo czekać na największe hiciory, dlatego już na początku koncertu fani mogli gromko zaśpiewać wraz z nim ikoniczne „la la la” z refrenu „The Passenger” czy z punkową wściekłością wykrzyczeć refren „Lust for Life”. Pop mimo bogatego repertuaru solowego, raz po raz sięgał też do płyt The Stooges: „I Wanna Be Your Dog”, „Gimme Danger” czy zagrany na sam koniec „Fun House” publika Off Festivalu przyjęła wręcz euforycznie. Sam koncert nosił znamiona wielkiego widowiska. Główny bohater biegał, skakał, turlał się i tarzał po scenie, bawiąc się przy tym niczym rześki dwudziestolatek. Co prawda można by mieć zastrzeżenia co do formy głosowej Iggy’ego, który bardziej krzyczał niż śpiewał, ale powiedzmy że w jego wieku i po tylu latach na scenie, można na to przymknąć oko. „Jestem już stary, wiem że niedługo umrę. Ale zanim to nastąpi, chcę się cholernie dobrze bawić „ – rzucił w pewnym momencie ze sceny Iggy, za co zebrał ogromny aplauz. Jego słowa zabrzmiały słodko-gorzko, niejednemu uzmysławiając że żyjemy w czasach, kiedy przyjdzie nam pożegnać niejednego, wielkiego muzyka. Tym bardziej należy doceniać takie koncerty jak ten.
Organizacyjnie OFF Festival stał na wysokim poziomie. Prócz 5 scen wypełnionych różnorodną muzyką, dostępny był chociażby OFF Market, w którym można był zakupić płyty, koszulki, gadżety a nawet biżuterię czy designerskie, letnie sukienki. Rozbudowana strefa gastro nie pozwalała festiwalowiczom chodzić głodnymi a ci którzy szukali ochłody, bez problemu mogli wybierać pośród licznych stoisk z orzeźwiającymi napojami na bazie naturalnych składników. Nad sprawnym przebiegiem festiwalu czuwał dyrektor festiwalu, Artur Rojek, który ojcowskim okiem co rusz doglądał każdej ze scen. Dzięki Artur & ekipa za masę wspaniałych, muzycznych doznań. Oby za rok impreza stała na tak samo wysokim poziomie, zarówno wykonawczym jak i organizacyjnym!
Marcin Puszka