Zespół Balthazar wystąpił w Polsce 20 sierpnia na festiwalu Salt Wave w Jastarni. Przed koncertem z Jinte Deprezem oraz Maartenem Devoldere, wokalistami i instrumentalistami grupy, spotkali się Barbara Wróbel i Filip Janowski. Poniżej rozmowa w dwóch wersjach: tekstowej oraz audio.
Barbara Wróbel: Miło nam Was tutaj gościć! Macie już spore doświadczenie jako zespół – ile to już, 18 lat?
Maarten Devoldere: Tak! Teraz jesteśmy… dorośli. Powinniśmy się zacząć odpowiednio zachowywać.
BW: Ale czy naprawdę tego chcecie?
MD: W sumie to przydatne, że Balthazar może teraz legalnie prowadzić samochód i takie tam.
Filip Janowski: Zwłaszcza jak trasa na następny koncert trwa 17h, tak jak w przypadku dojazdu do Jastarni.
MD: To prawda. Ale to akurat robota kierowcy busa.
BW: Poza Balthazar macie sporo projektów solowych. Czy, i w jaki sposób, wpłynęły one na zespół?
Jinte Deprez: To najbardziej rozsądny sposób, by zespół dalej działał. Jesteśmy w nim pół życia. Dobrze mieć coś dodatkowego, robić coś innego. Balthazar wydał już piąty album. Czasem myślisz o tym, że pracujesz ciągle w ten sam sposób, albo z tymi samymi ludźmi, więc projekty solowe pozwalają po prostu zachować zdrowie. Pracujesz z innymi ludźmi, próbujesz innych gatunków muzycznych. A do tego tworzysz w inny sposób, bardziej osobisty. Możesz dać upust swojemu ego, a to fajne, bo w zespole musimy trzymać się w ryzach. Ta różnorodność sprawia, że nadal nas to kręci.
FJ: Macie dużo pracy, jesteście bardzo zajęci jako muzycy. Ale można chyba śmiało powiedzieć, że kochacie zajmować się muzyką. Co jest jednak przyjemniejsze – tworzenie muzyki i nagrywanie jej w studiu, czy występy na żywo przed publicznością?
JD: To zależy. Teraz to już koniec trasy, zagraliśmy ten koncert już tysiąc razy, więc nie możemy się doczekać wejścia do studia. Chociaż w sumie Maarten był niedawno w studiu ze swoim Warhaus. Odpowiem jak w przypadku poprzedniego pytania: różnorodność jest kluczem. Gdybyśmy cały czas tylko grali koncerty, to stałoby się bardzo przewidywalne. A przebywanie non-stop w studiu też byłoby dziwne, bo potrzeba tej więzi z publicznością, poza tym musisz sprawdzić jakie uczucia wzbudza Twoja muzyka, gdy wykonujesz ją przed żywą publicznością. Tak więc jeszcze raz: odpowiedzią jest różnorodność.
BW: Skoro już rozmawiamy o pracy w studiu: ze względu na pandemię płyta „Sand” powstawała w nieco inny sposób niż poprzednie albumy – musieliście tworzyć ją w izolacji. Możecie opowiedzieć trochę o procesie powstawania Waszej piątej płyty i o całym doświadczeniu?
MD: Zaczęliśmy tworzyć materiał będąc jeszcze w trasie koncertowej. Plan był taki, żeby uchwycić energię występów na żywo i przełożyć ją na płytę nagrywając wszystko w pięciu w studiu. Ostatecznie nie było to możliwe przez pandemię. Zaczęliśmy więc pracować więcej z elektroniką i samplami, przesyłaliśmy sobie przez Internet pomysły… W pewnym sensie to miało swoje zalety – to było dla nas coś nowego, i stanowiło swego rodzaju wyzwanie. Dobrze mieć ograniczenia, gdy robisz piątą płytę, bo musisz podejść do nich kreatywnie. Jednocześnie gdy zaczęliśmy wykonywać te utwory na koncertach, to poczuliśmy, że dostały one życia. Przez całe to nowe, elektroniczne podejście niektóre piosenki brzmią zupełnie inaczej. Na przykład „I Want You” czy „Linger On” były bardzo rockowymi utworami, a na płycie to bardziej elektroniczne numery.
BW: Czy tworzenie płyty w ten sposób było w jakimś sensie wyzwalające?
MD: Nie, myślę, że wręcz odwrotnie. Ale my trochę lubimy ograniczenia. Kiedy tworzysz pop, masz swego rodzaju standardowe restrykcje: chcesz, żeby piosenka miała jakieś 4 minuty, chcesz żeby był w niej refren… Po prostu starasz się być jak najbardziej kreatywnym, trzymając się w tych ramach – tak to działa. Zrobiliśmy co się dało w tym kryzysie.
FJ: Myślisz, że zostaniecie przy tej metodzie i spróbujecie nagrać kolejny album w ten sposób?
MD: Nie, mamy więcej frajdy z nagrywania „na żywo”. Ludzki aspekt wspólnego działania i wspólnego grania, interakcji z instrumentami pozostałych i tego typu rzeczy dają nam radość. Ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo – może nagramy coś elektronicznego. Nie da się przewidzieć, co przyniesie przyszłość.
FJ: Muzyka na Waszym nowym albumie bardzo „pulsuje”, sprawia, że chce się tańczyć, choć tematy poruszane w piosenkach są dość poważne. Kiedy myślisz „Balthazar”, raczej nie kojarzy Ci się muzyka taneczna. Jednak bas i bębny sprawiają, że trudno usiedzieć spokojnie. Czy to był celowy zabieg, czy wyszło tak naturalnie?
JD: Myślę, że to było zamierzone. Zaczęliśmy tworzyć te utwory grając jeszcze trasę promującą „Fever”. Ta płyta była takim naszym pierwszym, najbardziej ekstrawertycznym, pełnym radosnego świętowania albumem. Efekt był taki, że kiedy graliśmy ją na żywo, to ludzie zaczynali tańczyć. Wcześniej na koncertach promujących poprzednie płyty publiczność raczej tylko słuchała. Było bardziej melancholijnie. Zespół ewoluuje, reagujesz też na to co stworzyłeś wcześniej. Wydaje mi się, że kiedy zaczęliśmy tworzyć „Sand” byliśmy po prostu w bardziej ekstrawertycznym nastroju. Paradoks polega na tym, że nie mogliśmy dokończyć tej płyty w taki sposób, w jaki planowaliśmy. Więc to takie dziwne połączenie piosenek napisanych przed pandemią, ale dokończonych w pandemii. Być może nie spodziewasz się, że będą pulsować, ale kiedy gramy je na żywo oczywistym staje się to, że od samego początku były ekstrawertyczne. Tak więc na początku na pewno było to zamierzone. Ale myślę, że w przypadku „Sand” przede wszystkim skupialiśmy się na tym, by nie zwlekać ze skończeniem tej płyty, więc musieliśmy to zrobić w taki sposób, w jaki to zrobiliśmy. To było dla nas najważniejsze, bo nie mamy w ogóle cierpliwości. Zresztą o tym właśnie śpiewamy na tej płycie.
BW: Po tych wszystkich latach działalności artystycznej czy w końcu jesteście w stanie po prostu żyć chwilą i nie gonić za ideałem? Skupić się na podróży, a nie jak w utworze „Losers” – na samym celu?
JD: Myślę, że częścią bycia muzykiem jest pogoń za czymś, czego nigdy nie będziemy w stanie osiągnąć. W innym razie nie bylibyśmy w stanie tworzyć kolejnych albumów. Niektórzy pytają co zmieniło się po pandemii i myślę, że zarówno publiczność jak i my żyjemy chwilą bardziej niż wcześniej. Chyba byliśmy trochę rozpieszczeni możliwościami: graniem koncertów na festiwalach, nagrywaniem płyt – bo tym się przecież zajmujemy. I nagle straciliśmy tę możliwość. Więc teraz doceniamy to bardziej i jesteśmy za to bardziej wdzięczni. W rezultacie żyjemy chwilą bardziej. Ale tak, wciąż gonimy za czymś, czego nigdy nie złapiemy. Chociaż może… Po 80tce…
FJ: Czy ta nieustanna pogoń to również część waszego życia osobistego? Poza muzyką?
JD: Jest nas pięciu w zespole, więc zapewne każdy z nas ma na to pytanie inną odpowiedź. Ale prawdopodobnie tak. A co Ty o tym myślisz?
MD: Kiedyś byłem bardzo niespokojny i goniłem w życiu za nieuchwytnym, ale dzięki medytacji jest już dużo lepiej.
BW: „The one who waits” czyli ten, który czeka – to dzieło, które znalazło się na okładce „Sand” i które, niejako, wpasowuje się w ogólną tematykę płyty. Mam tu na myśli upływ czasu i czekanie. Czy był to celowy zabieg, czy może to czysty przypadek?
MD: Wiele rzeczy złożyło się na ten wybór. Najpierw natknęliśmy się na zdjęcie w Internecie. Przykuło naszą uwagę, bo stwierdziliśmy że jest zarówno zabawne jak i intrygujące. Według mnie jest to już wręcz ikoniczna fotografia. A potem to wszystko złożyło się w logiczną całość z tematyką płyty, czekaniem, niecierpliwością… Widzisz postać na zdjęciu, która siedzi jakby w poczekalni – sama ta scena emanuje dziwną energią. Więc wszystko razem nabrało sensu. Poza tym, to też popularne zdjęcie, a to istotne w odniesieniu do okładki albumu.
BW: I odrobinę niepokojące…
MD: To… zależy jak na to spojrzeć.
BW: Jak Ty na to patrzysz?
MD: Myślę, że jest prędzej zabawne niż niepokojące.
FJ: To pod wpływem Internetu? Bo zdjęcie pojawia się w wielu różnych memach.
MD: Nie, to trochę jak z tymi dwuznacznymi obrazkami, na których jedni widzą starą kobietę, a inni młodą. Tak samo w tym przypadku: niektórzy doszukują się czegoś niepokojącego, inni zabawnego.
FJ: Ostatnie pytanie ode mnie, bo czas nas goni: Angele, dEUS, Hooverphonic, Selah Sue, Triggerfinger, Gotye, Ozark Henry, Stromae – wielu belgijskich artystów odsnosi sukcesy na rynku muzycznym. Jednocześnie, muzycy z często większych krajów nie są w stanie dorosnąć do tego poziomu. Jak myślicie, dlaczego tak jest i gdzie tkwi sekret belgijskiej muzyki?
JD: Nie mam pojęcia. Ale… zawsze byliśmy zazdrośni o brytyjskie grupy, którym udawało się zrobić międzynarodową karierę w showbiznesie. My mamy znacznie trudniej, bo bycie Belgiem nie jest sexy. Ale to prawda, że jest wiele dobrych zespołów, które odnoszą sukcesy i nie mam na to jakiegoś konkretnego wytłumaczenia. To może wynikać z tego, że jesteśmy niewielkim krajem otwartym na inne kultury, a także inne pomysły, które łączymy i wykorzystujemy w naszej muzyce. I z tego wychodzi taki belgijski miks. To może być powód.
BW: Prócz płyty wydaliście jeszcze dokument i EPkę zatytułowane „Sand Castle Tapes”. Jaka kryje się za tym historia i… skąd tytułowy zamek?
JD: Przez to, że Sand zostało wydane podczas pandemii to staraliśmy się znaleźć jakiś sposób, żeby tę płytę wypromować. I to był pierwszy raz, kiedy zebraliśmy się wszyscy by zagrać na żywo. Więc jako lokalizację wybraliśmy oczywiście zamek, bo dlaczego nie? Przecież nie będziemy siedzieć w studiu. Postanowiliśmy zostać w tym zamku na kilka dni i sami byliśmy zaskoczeni co z tego wyszło. Zaczęliśmy interpretować piosenki w zupełnie inny sposób niż na albumie. To trochę takie yin i yang pomiędzy samotnym kończeniem czegoś w czasie pandemii, a ponownym spotkaniem się wszyscy razem. To te same piosenki, ale sprawiają wrażenie zupełnie innych. I myślę, że to właśnie powód wydania ich: wciąż ta sama historia, ale zupełnie inne podejście. To pełniej pokazuje czym Balthazar tak naprawdę jest: możemy stworzyć album, jak np. Sand, a potem, gdy posadzi się nas w jednym pokoju, to piosenki nabierają nowego życia. I to nam się podoba. Mówi to o nas więcej niż sam album.
BW: Czy zamek był nawiedzony?
JD: Oczywiście, że był!
Fot. nadesłane / Filip Janowski / Barbara Wróbel