20 sierpnia na festiwalu Salt Wave w Jastarni po raz pierwszy w historii zagrał w Polsce australijski zespół Lime Cordiale. Tuż przed tym występem (dokładnie 60 minut przed wyjściem muzyków na scenę) z braćmi Oliverem i Louisem Leimbachami (wokalistami, instrumentalistami i kompozytorami formacji) porozmawiali Barbara Wróbel i Filip Janowski. Poniżej wywiad pełen pozytywnej energii, dobrego humoru, komentarzy o muzyce, dziwnych australijskich zwyczajach koncertowych i pracy z rodziną. Rozmowę udostępniamy w dwóch wersjach: tekstowej oraz audio.
Filip Janowski: W końcu dotarliście do Polski! Bardzo nas to cieszy, bo z perspektywy Europejczyków Australia to miejsce, w którym wszystko próbuje człowieka zabić. Jak Wy w ogóle dajecie radę tam żyć?
Oliver Leimbach: (śmiech) Myślę, że kiedy dorastasz w Australii to po prostu zachowujesz zdrowy rozsądek. Nie przewracasz kamieni, bo nie wiesz co może być pod spodem. Jak idziesz gdzieś w nocy, to trzymasz ręce przed sobą, bo może tam być pajęczyna. Ale to przyjazne miejsce. A przynajmniej ludzie są przyjaźni, nikt Cię tam nie zastrzeli na ulicy.
Louis Leimbach: Wydaje mi się, że mamy po prostu niską liczbę ludności w Australii. To duży kraj, w którym mieszka mało ludzi. A to dlatego, że większość z nas jest zabijana przez zwierzęta.
FJ: (śmiech) Ale poza wszystkim, co próbuje Was zabić, macie też w Australii mnóstwo słońca, piękne wybrzeża i tak dalej. Czy to z tego powodu w Waszych piosenkach jest tyle pozytywnej energii?
OL: Być może. Kiedy zaczynasz tworzyć, pisać pierwsze piosenki, to przede wszystkim myślisz o tym, żeby spodobały się Twoim znajomym. To im chcesz zaimponować i dla nich tworzysz. Więc gdy wychowujesz się na plaży i słuchasz muzyki na plaży czy na domówkach, to również robisz muzykę, która pasuje do tych środowisk. Wydaje mi się, że dlatego też duża część australijskiej muzyki kojarzy się z latem i plażą.
LL: Bo chcesz zaimponować znajomym.
OL: Tak! I dziewczynom!
Barbara Wróbel: Dobrze, że ustaliliście priorytety! (śmiech)
OL: Tak (śmiech). Mamy dobre priorytety, prawda Louis? (śmiech)
BW: Porozmawiajmy o „14 Steps to a Better You” (pol.: „14 kroków do lepszego Ciebie” – przyp. red.). To już 2 lata od wydania tej płyty. Przez sytuację spowodowaną COVID-em nie mogliście ruszyć w trasę promującą tę płytę. Jak się więc czujecie teraz, kiedy w końcu możecie zaprezentować się przed większą publicznością?
OL: To wspaniałe uczucie! Ciągle zapominamy, że niektórzy ludzie słyszą te piosenki po raz pierwszy, bo my przez ten długi czas zdążyliśmy się już z nimi oswoić. Mieliśmy trasę po Europie w 2019 roku i graliśmy wtedy „Robbery”, które nie było jeszcze nawet wydane. To było już dobrą chwilę temu, a w międzyczasie wypuściliśmy sporo muzyki, więc… tak, to świetne uczucie!
BW: Powiew świeżości?
LL: Tak, to bardzo duży powiew świeżości! Myślę też, że nabraliśmy wprawy w graniu naszych piosenek, więc teraz nie brzmią badziewnie.
OL: Wydaliśmy ten album w Australii i promowaliśmy go mocno w Internecie. Wcześniej nikt za bardzo nie słyszał o Zoomie, a wtedy nagle zrobił się ważny. Można było udzielić wywiadu siedząc w domu – wcześniej trzeba było jechać do stacji radiowej, a to potrafiło zająć cały dzień. Mogliśmy więc z łatwością dotrzeć z naszą muzyką do dużego grona odbiorców. Nieważne gdzie znajdowała się dana radiostacja – mogła być w dowolnym miejscu świata; mogliśmy udzielić kilku wywiadów jednego dnia, graliśmy akustyczne sety przez sieć… przed pandemią niezbyt dużą popularność miał też tik-tok, a potem nagle chwycił. Pojawiło się mnóstwo nowych możliwości promowania muzyki bez grania koncertów. A każdy artysta bardzo polegał na koncertach w tej kwestii – wiele osób przesuwało premiery swoich płyt gdy pojawił się COVID. My nie chcieliśmy tego robić, więc zdecydowaliśmy się wydać płytę i zrobiliśmy co się dało, by ją wypromować. To było w pewien sposób odświeżające. Graliśmy koncerty w ramach promocji, ale to były małe koncerty, takie gdzie publiczność siedziała i na sali było 80 osób. Jeśli dobrze pamiętam, to mieliśmy dwa miesiące gdzie graliśmy takie koncerty dzień w dzień, a czasem nawet po dwa jednego dnia. To było bardzo dziwne, inne, zwłaszcza że przygotowywaliśmy się do największej trasy w naszej karierze i do grania w dużych arenach, a nagle wylądowaliśmy w małych salach przed 80 osobami. Robiliśmy kipiący energią show dla siedzącej publiczności. To było przedziwne. Ale przez to, że wielu artystów przesunęło premiery swoich albumów czuliśmy się jakby nasza płyta była jedną z niewielu wydanych w tym czasie. A przecież każdy siedział w domu i każdy chciał mieć coś do obejrzenia i posłuchania. Ostatecznie zadziałało to dla nas całkiem nieźle.
Na zdjęciu od lewej Louis Leimbach, Barbara Wróbel, Filip Janowski i Oliver Leimbach
FJ: A Wy dodatkowo zapewniliście ludziom koncerty transmitując swoje występy na Facebooku.
OL: Tak, pojechaliśmy do studia i zagraliśmy koncert online. Robiliśmy co się tylko dało. Na pewno nie była to dla nas przerwa na odpoczynek.
LL: Album powędrował na 1. miejsce! Co prawda nie było numeru 2 ani 3… Wyszło naprawdę nieźle! (śmiech)
BW: W piosenkach na Waszym albumie poruszacie problemy współczesnego świata. Płyta brzmi dość radośnie, ale treść którą przekazujecie nie zawsze jest tak optymistyczna jak mogłoby się wydawać. Czy od początku mieliście plan by stworzyć album z morałem, czy przyszło to naturalnie bo po prostu obserwowaliście otaczający świat?
LL: Wydaje mi się, że to wyszło dość naturalnie. Mniej-więcej w połowie pracy nad płytą zorientowaliśmy się, że samo-pomoc jest na niej pewnego rodzaju tematem przewodnim. Robimy sobie z tego jaja, ale tak naprawdę wcale nie jest tak, że my jesteśmy mądrzejsi i mówimy ludziom co mają robić. Sami wciąż się uczymy. Po prostu zdaliśmy sobie sprawę, że lubimy się nabijać z ludzi.
OL: I mówić im co mają robić. (śmiech)
LL: Ale to nie tak, że sami wiemy co robimy.
BW: A czy Wy przeszliście przez te 14 kroków? Czy może stwierdziliście „okej, my to napisaliśmy, niech się fani męczą”?
LL: Ciągle jesteśmy w programie.
OL: Dotarliśmy do 7 kroku. Jesteśmy w połowie drogi… Tak naprawdę pisaliśmy piosenki o naszej sytuacji w Australii. Piosenka „No Plans to Make Plans” opowiada o influencerach, bogatych dyrektorach czy ogólnie o ludziach, którzy mają dużą władzę, ale niekoniecznie używają jej dla większego dobra, są trochę samolubni. Dalej mamy na przykład utwór „Addicted to the Sunshine”, który opowiada o środowisku naturalnym w Australii i tamtejszym podejściu do tematu, które jest nieco na opak w kontekście celów w tej dziedzinie. Wszyscy kochamy słońce i środowisko. Kiedy myślisz „Australia”, to kojarzą ci się ludzie na plaży czy gdzieś na łonie natury. Ale nie robimy nic na rzecz klimatu.
LL: Jesteśmy w tym beznadziejni.
OL: (śmiech) Tak. Dużo na tej płycie tego typu piosenek, krytykujących społeczeństwo, w którym żyjemy.
FJ: Czyli nie traktujecie życie zbyt poważnie, ale jednak wtrącacie w to wszystko trochę powagi.
OL: Tak! Chcieliśmy, żeby „Addicted to the Sunshine” była piosenką, której ludzie będą słuchać na plaży. I całą ironią w tej sytuacji jest to, że być może słuchają jej na plaży, ale jeśli nie wsłuchują się w treść, to może akurat też palą papierosa a potem wrzucają go do wody… Oczywiście nie chcemy, żeby tak się działo, ale to pięknie ukazywałoby tę hipokryzję.
FJ: No cóż, próbowaliście! Odegraliście swoją rolę! Dobrze, przejdźmy dalej. Jeśli wierzyć informacjom, które można znaleźć w Internecie, to podczas nagrywania najnowszej płyty każdy z Was grał na gitarze, basie, saksofonie, trąbce, flecie, klarnecie i kazoo. Czy to prawda?
OL: Tak, w zasadzie gramy na czym tylko umiemy. Potem pojawia się reszta naszego składu koncertowego i gra na tym, na czym my nie gramy. Felix z całą pewnością gra na klawiszach dużo lepiej niż my, Nick nagrał dużo partii puzonu na płycie, James nagrał świetne bębny. Po prostu często gdy tworzysz materiał na płytę, to chcesz szybko nagrać jakiś pomysł najlepiej jak potrafisz. Ostatecznie nagraliśmy sporo różnych partii. Kiedy dorastałem, grałem na klarnecie, a Louis na trąbce. Na albumie nagrałem partie fletu, choć żaden ze mnie dobry flecista. Ale można nagrywać po kawałeczku (śmiech). Więc nagrywam nutka po nutce (śmiech).
LL: Wszystko posiekane!
FJ: Każdy z Was to chodząca mała orkiestra. Ale Ty, Louis, do tego wszystkiego zajmujesz się jeszcze wizualną stroną Waszej sztuki. Stworzyłeś okładkę płyty, chyba zajmujesz się też teledyskami? Czy można powiedzieć, że jesteś tym głównym gościem od spraw wizualnych? I czy planujecie działać w takim systemie przez całą Waszą karierę?
LL: Zdecydowanie jeśli chodzi o szatę graficzną to tak, jestem tym głównym gościem. Na początku w zasadzie zostałem do tego zmuszony. Trochę bawiłem się w takie rzeczy i Oli zaczął mi gadać: „Ty się tym zajmiesz! Ty zrobisz oprawę graficzną!” – bo nie mieliśmy kasy, żeby kogoś zatrudnić. Tak więc na początku zostałem zmuszony, ale teraz jestem podjarany, bo uwielbiam tworzyć.
OL: Louis studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Sydney, więc był oczywistym wyborem.
LL: No tak… Czasami to naprawdę duża presja. Momentami bardziej stresuję się oprawą graficzną, niż muzyką. Ale kocham to! Robię linoryty, czyli w zasadzie żłobię taką pieczątkę, z której później korzystamy. To bardzo długi, powolny proces, więc siedzę tak sobie przez 30 godzin żłobiąc i słuchając muzyki. To najlepsza metoda na relaks, jaka istnieje. Ale jeśli chodzi o teledyski, to już bardziej działka Oliego. On jest takim montażysto-reżysero-producento-aktorem. Ja po prostu tam idę i słucham instrukcji Oliego: „ty idź tam, zrób głupią minę, zaśpiewaj piosenkę”.
FJ: „I goń mnie w teledysku, a na koniec okaże się, że to ja, a ty będziesz przez cały czas myślał, że to dziewczyna”. (śmiech)
LL: Tak! (śmiech)
FJ: Macie sporo piosenek, które nagraliście, ale koniec końców nie znalazły się na żadnej z Waszych płyt – jak na przykład „Hanging Upside Down”. Dlaczego? To dobre utwory!
LL: „Hanging Upside Down” jest na EP “Road to Paradise”.
OL: Nagraliśmy trzy EPki zanim wydaliśmy pierwszym album. Myślę, że to był taki czas, kiedy odkrywaliśmy nasze brzmienie. Na przykład z „Faceless Cat” weszliśmy do studia nie mając pojęcia o niczym – byliśmy koncertującym zespołem i po prostu nagraliśmy to tak, jak graliśmy na żywo. Następną była piosenka „Falling Up the Stairs”. Pracowaliśmy nad nią z producentem – dużo się wtedy nauczyliśmy. Kolejną w połowie wyprodukowaliśmy sami, a na połowę zatrudniliśmy producenta. Mieliśmy różne odczucia – ktoś czuwał nad produkcją, ale może jednak trochę przesadził z manipulowaniem przy dźwięku? Ciągle to rozpracowywaliśmy. Wydaje mi się, że dopiero nagrywając pierwszą płytę, „Permanent Vacation”, mieliśmy więcej pewności siebie i wiedzieliśmy jak chcemy brzmieć. Nie martwiliśmy się też tym, czy stacje radiowe będą chciały nas grać i czy któryś festiwal się nami zainteresuje. Chcieliśmy stworzyć płytę dla siebie i dla fanów, których zdążyliśmy zebrać przez te kilka lat. Myślę, że zadziałało to na naszą korzyść, bo czuję, że brzmimy szczerzej i to przełożyło się też na drugą płytę. Teraz kiedy mamy płytę na pierwszym miejscu listy przebojów w Australii czujemy że presja dotycząca trzeciej płyty może być dużo większa. Ciągle nad nią pracujemy, ale mamy ją już kompletną w 80% i teraz chcemy dociągnąć temat do końca i ją wydać. Wciąż jednak przede wszystkim myślimy o tym czego my chcemy i czego sami chcielibyśmy słuchać, a nie inni. Trzeba sobie o tym stale przypominać, będąc artystą.
BW: W 2021 roku połączyliście siły z Idrisem Elbą. Jak się z nim pracowało I jak do tej współpracy, w ogóle, doszło?
LL: Współpraca zaczęła się od tego, że pracowaliśmy akurat nad piosenką, która miała być… częścią drugiego wydania „14 Steps to a Better You”. I chcieliśmy nagrać ją z artystą, który nie byłby kolejnym australijskim muzykiem. Nie to, żeby było z nimi coś nie tak, ale mam wrażenie, że wielu australijskich wykonawców tak właśnie robi, gdy nagra kilka hitów. Od razu zaczyna współpracować z rodzimymi artystami. A my chcieliśmy podejść do tematu niestandardowo, bardziej kreatywnie i poszukać kogoś zagranicą, kogoś innego. Zastanawialiśmy się nad pewnym niesamowitym francuskim artystą, który miałby dograć fragment po francusku, czy nad japońskim raperem. A później, gdy mieszkaliśmy w Australii w czasie pandemii i wciąż szukaliśmy kogoś, z kim moglibyśmy podjąć współpracę, nasz wydawca, który przyjaźni się z Idrisem Elbą, pokazał mu naszą muzykę i wspomniał, że szukamy kogoś do współpracy. Elbie się spodobało i postanowił wziąć w tym udział. Bardzo nas to ucieszyło.
OL: Już wtedy byliśmy jego wielkimi fanami. Widzieliśmy go w serialu Luther, w filmie Mandela… Tak więc dobrze wiedzieliśmy kim jest i nawet słuchaliśmy jednego z utworów, w których się udziela; jego tytuł to „Boasty”. I słuchaliśmy go przed wyjściem na scenę, w poczekalni dla artystów. Podczas pandemii mieliśmy w Australii krótkie przerwy, kiedy koncertowaliśmy i ten utwór zagrzewał nas przed występami. Właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że Idris Elba chce z nami współpracować, co było trochę dziwne… trochę jakby gwiazdy nam sprzyjały. Tuż po powrocie z trasy koncertowej spotkaliśmy się z nim w studiu nagraniowym. To było naprawdę dziwne. Ponadto myśleliśmy, że wspólnie nagramy tylko tę jedną piosenkę – „Unnecessary Things”, i będzie musiał wracać do swojego życia. Ale jak tylko ją skończyliśmy, co nota bene zajęło nam jedynie jakieś 3 godziny, Idris wyciągnął swojego laptopa i zapytał czy mamy ochotę nagrać coś jeszcze, bo pracował nad kolejnym numerem. Jasne, że się zgodziliśmy! I chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego z jakim entuzjazmem podchodził do tego projektu. Więc zaczęliśmy pracować nad kolejnym utworem, a później kolejnym i ostatecznie kontynuowaliśmy nagrania do momentu, aż musiał lecieć do Wielkiej Brytanii. Myślę, że prawdopodobnie nagralibyśmy cały album, gdyby nie musiał wracać do domu. Ale udało nam się stworzyć te sześć piosenek, które znalazły się na EPce „Cordi Elba”. Świetnie się razem bawiliśmy w studiu. Co więcej, zagrał z nami koncert w Sydney. To był rewelacyjny okres i doświadczenie.
LL: Idris pochodzi z Oxfordu, mieszka w Londynie… A my będziemy koncertować w tych miejscach, więc może… niespodziewanie pojawi się z nami na scenie, gdy będziemy tam grać.
BW: Słyszałam, że podczas jednego z koncertów australijska publiczność chciała, żeby Idris Elba zrobił coś… niecodziennego. Coś, czemu na szczęście, zapobiegliście. O co chodziło?
LL: Tak… Nie widziałem tego nigdzie indziej na świecie, poza Australią. To się nazywa „shoey”. Ktoś z publiczności zaczął to skandować, a my staraliśmy się ignorować to przez cały koncert, bo już kilka razy daliśmy się na to namówić i nie do końca nam się to podobało. Polega to na tym, że ktoś podrzuca ci buta. Publiczność kotłuje się pod sceną przez godzinę, a potem ktoś ściąga swój ubłocony, śmierdzący but i rzuca go na scenę, po to by nalać do niego piwa i się z niego napić.
BW: Czyli to musi być but kogoś z publiczności?!
LL: Dokładnie.
FJ: To obrzydliwe.
LL: Taki prawdziwy, właściwy shoey odbywa się, myślę, przynajmniej w połowie koncertu i to musi być but rzucony przez publiczność. Widziałem zagranicznych artystów, którzy przygotowywali czyste, świeże buty, które później wykorzystywali.
OL: Ale to musi być zapocony but. I sam się na to kiedyś skusiłem. To było w Północnej Australii, przy 40 stopniach Celsjusza, gdy było naprawdę, naprawdę gorąco. Był czas, kiedy każda publiczność się tego domagała i wykrzykiwała: „Shoey! Shoey!” Do tego stopnia, że nie dało się wcisnąć słowa pomiędzy piosenkami. Próbowaliśmy się przedstawić: „Hej, jesteśmy Lime Cordiale”, a jedyne co można było usłyszeć to: „Shoey! Shoey!” Więc raz jeden się poddałem i wychyliłem piwo z buta, po czym poczułem się obrzydliwie i stwierdziłem, że nigdy więcej tego nie robimy. To dziwny aspekt australijskiej kultury. Zatem nie chciałem, żeby na pierwszych stronach gazet pojawiło się zdjęcie Idrisa Elby pijącego piwo z buta.
LL: Bylibyśmy na pierwszych stronach! Nieważne co mówią, ważne żeby mówili!
OL: (śmiech) Powstrzymałem Idrisa, bo on sam nie wiedział o co chodzi i chyba prawie uległ naciskom. Chociaż może powinienem był mu na to pozwolić… To trochę taka prostacka australijska rzecz, więc go zniechęciłem.
FJ: Co Waszym zdaniem było największym kamieniem milowym w Waszej dotychczasowej karierze? Mieliście przyjemność współpracować z Idrisem Elbą, był także epizod z Post Malonem…
OL: Największy kamień milowy?
LL: Myślę, że koncertowanie w Europie w 2019 roku było dla nas, jako zespołu, jedną z najlepszych rzeczy. Udało nam się zdobyć popularność w Australii i to jest fenomenalne, australijska publiczność jest cudowna. I trochę musieliśmy zmusić naszych managerów, żeby przyjechać do Europy, bo obawiali się tego, że nikt nie przyjdzie na koncerty. Ale zdecydowaliśmy, jedziemy na trzy miesiące, żeby zobaczyć się z rodziną i będziemy gotowi, żeby zagrać koncerty, jeśli jakieś zostaną zabookowane. Nasz pierwszy koncert zagraliśmy chyba w Wiedniu. Przyszło jakieś osiemdziesiąt osób, ale widzieć ludzi poza Australią śpiewających z nami nasze piosenki – to było najlepsze uczucie na świecie.
OL: I publiczność się rozrastała. Może i na koncercie w Wiedniu było niewiele ponad 80 osób, ale to był nasz pierwszy koncert w Europie. A później liczby rosły i w Londynie koncert się wyprzedał. Zresztą, wszystkie 3 koncerty w Wielkiej Brytanii się wyprzedały, i kilka innych, na przykład w Berlinie, czy Paryżu. To było niesamowite. I cały czas pytaliśmy ludzi: „skąd znacie naszą muzykę? Przecież żyjecie na drugim końcu świata”. To zupełnie nie miało dla nas sensu. A większość ludzi odkrywa nasz zespół dzięki Spotify, co jest super! Chociaż często spotykamy się z krytyką Spotify, bo przecież nie płaci artystom zbyt wiele. Z drugiej strony, serwis pomaga odkryć podobnych muzyków. Jeśli ma się ulubione zespoły, to w większości przypadków można znaleźć innych, tworzących w podobnych klimatach. Więc gdy takie projekty jak Tash Sultana, Sticky Fingers, czy Ocean Alley, których twórczość jest, w pewnym sensie, podobna do naszej, przyjeżdżają do Europy, my mamy możliwość na tym skorzystać.
FJ: A czego Wy słuchacie? Co Wam Spotify podpowiada?
OL: Słuchamy ogromnej ilości muzyki z całego świata. Słuchamy muzyki klasycznej, jazzu, popu, naszych ulubionych grup czyli The Strokes, czy Kings of Leon, bo na nich się wychowywaliśmy, hip hopu… Lubimy inspirować się wszystkim. Nie jesteśmy zespołem, który chce tworzyć tylko konkretny gatunek muzyczny: psychodelia, indie, rock, jazz, czy jakikolwiek podgatunek. Po prostu lubimy brać wszystko co nam się podoba z naszych ulubionych piosenek i tworzyć z tego nasze własne.
BW: Są tylko dwa rodzaje muzyki: dobra i zła…
LL: Tak! (śmiech) To dobre!
Stworzyliście własny festiwal muzyczny – The Squeeze Festival. Jaki był cel organizowania kolejnego festiwalu, szczególnie jako zespół?
OL: Zorganizowaliśmy własny festiwal, bo nie byliśmy zapraszani na nasze australijskie festiwale. Pierwsza edycja odbyła się chyba w 2018 roku. Czuliśmy się po prostu sfrustrowani, bo tam sprawy mają się nieco inaczej. Festiwale w Europie są świetne, bo nawet jeśli nikt nie zna zespołu to i tak ma on szanse na to, żeby na nim zagrać, jeśli podoba się promotorowi. W Australii to wszystko jest nieco bardziej polityczne. Trzeba mieć znajomości, albo być granym w radiu, żeby zostać zaproszonym na festiwal muzyczny, więc jest nieco ciężej. To nas frustrowało, zwłaszcza że graliśmy już wtedy koncerty i mieliśmy oddaną publiczność, ale i tak nie byliśmy bookowani na większe imprezy muzyczne. Stwierdziliśmy, więc że zrobimy własny festiwal i zaprosimy zespoły, które my lubimy i uważamy, że grają świetną muzykę, i tak to się właściwie zaczęło. Zorganizowaliśmy dwie edycje, i niestety tegoroczną musieliśmy przełożyć, bo pomimo że wyglądało na to, że pandemia chyli się ku końcowi, to ludzie i tak nie kupowali biletów. Złożyło się niefortunnie. Ale wrócimy do tego i postaramy się pozostać wierni naszym założeniom, by zapraszać artystów, których lubimy nawet jeśli nie są bardzo popularni, by festiwal był przyjazny naturze na tyle na ile to możliwe. Jest to dla nas bardzo ważne: jako zespół, który podróżuje po świecie i dużo lata samolotami, staramy się działać tak, by kompensować emisję dwutlenku węgla i wypracować lepsze metody podróżowania, organizowania imprez muzycznych, czy koncertowania. To niektóre z naszych priorytetów.
FJ: Odchodząc nieco od muzyki i zbliżając się do końca naszego wywiadu: jesteście braćmi, ale sprawiacie też wrażenie najlepszych przyjaciół. A przecież wszyscy znamy stare powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Więc jak to z Wami jest? To tylko moje wrażenie?
OL: Nie spojrzałem w oczy Louiemu nawet raz w czasie tego wywiadu, więc… może to odpowie na pytanie. (śmiech)
LL: Oczywiście uśmiechamy się na wywiadach i na scenie, ale… tak naprawdę to go nie cierpię. (śmiech) Nie, nie, nie! Kocham swojego brata i kocham zespół! Naprawdę! Jest moim najlepszym przyjacielem, tak jak członkowie zespołu. Straciłem wszystkich innych przyjaciół i miłości przez wyjazdy w trasy koncertowe…
OL: Ale to prawda, to wcale nie jest proste utrzymywać związki i przyjaźnie poza zespołem. A razem spędzamy tak dużo czasu. I oczywiście, w końcu wszyscy się o coś kłócimy. Louis zaczyna mnie irytować, ja zaczynam irytować jego, albo nie mam ochoty rozmawiać z którymś z członków zespołu przez dwa dni. Ale to nie są wielkie kłótnie. To małe sprzeczki. Naturalnie, wszyscy działamy sobie na nerwy, ale jesteśmy w stanie to zaakceptować i zdać sobie sprawę z tego, że to po prostu błahostka, np. że Louis przerwał mi wypowiedź. I przez to, że przebywamy ze sobą non stop, to oczywiste że mamy się czasami dosyć. Jednocześnie, jesteśmy trochę hipisami i jak mantry powtarzamy sobie: „kocham i akceptuję siebie i członków zespołu”. I jak się to mówi na głos, to brzmi to trochę tandetnie, ale też uroczo.
LL: To prawda, wszyscy się wzajemnie kochamy i chyba jesteśmy całkiem nieźli w rozmowach na ten temat. Jesteśmy też otwarci na rozmowy o problemach między sobą.
FJ: Wasza muzyka jest bardzo pogodna i humorystyczna, podobnie jak teledyski, więc zakładam, że w życiu prywatnym też tacy jesteście. Co było najbardziej zwariowaną rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiliście?
BW: Shoey?
OL: Shoey jest na liście, tak. Te pytania zawsze sprawiają mi trudność, jeśli mam na nie odpowiedzieć spontanicznie.
FJ: Ale przyznałbyś, że szalałeś w życiu, czy raczej powiedziałbyś, że „eee, mam nudne życie”?
OL: Myślę, że to naturalne, że jako zespół podejmujemy ryzyko. Przyjazd do Europy z drugiego końca świata by koncertować to ryzyko dla każdego australijskiego zespołu i vice versa. I to jest szaleństwo. Myślę, że nasze polega na tym, że od zawsze stroniliśmy od posiadania normalnej pracy. Mamy wielu przyjaciół, którzy nie lubią tego co robią, a my zdecydowaliśmy, że w naszym przypadku tak nie będzie i że będziemy tworzyć muzykę. I uważam, że w wielu aspektach to jest szalone. Nie imprezujemy jakoś za mocno, bo ten etap mamy już za sobą. Bywało, że przed koncertami byliśmy mocno nietrzeźwi. Ale teraz skupiamy swoją energię na tym, żeby zrobić najlepszy show na jaki nas stać. A jeśli chodzi o szaleństwo… Sam nie wiem. Louis wariuje na porządku dziennym: lubi rozbierać się w miejscach publicznych i robić z siebie durnia, albo wchodzić do publicznych toalet, ściągać ubrania i tak korzystać z toalety. Żaden dzień nie jest przeżywany na poważnie.
BW: Czy coś z tego zobaczymy dzisiaj? (śmiech)
LL: Nagość? Może… Zobaczymy. Zwłaszcza jeśli będzie błoto. Lubię się ubłocić. (śmiech)
FJ: Wielkie dzięki, Panowie!
OL: My również!
LL: Lublin!
Fot. nadesłane / Filip Janowski