Wywoływałem tego wilka z lasu, więc kiedy już z niego wyszedł, muszę wspomnieć o efektach. Punisher, samotny mściciel uniwersum Marvela, po całej masie współczesnych opowieści pisanych przez najlepszych scenarzystów w branży, powraca do korzeni – a właściwie polski edytor powraca do korzeni i sięga do pierwszych historii z udziałem pogromcy przestępczości, pochodzących z lat 1986-88 minionego wieku. Jest to fantastyczny materiał porównawczy, ponieważ w zestawieniu z brutalnymi historiami Gartha Ennisa czy Jasona Aarona materiał zaprezentowany w tym tomie jest wręcz niewinny, choć w latach, kiedy powstawał, uznany został za mocny i kontrowersyjny. Mike Baron, scenarzysta większości komiksów z tego albumu miał powiedzieć: „Gdyby nie ograniczały nas cenzorujące przepisy kodeksu komiksowego, prawdopodobnie przedstawiliśmy brutalne metody Punishera w taki sposób, że stanęlibyśmy przed prokuratorską komisją Meese’a”. Jak jednak wspomniałem, nawet mimo tych ograniczeń zeszyty z pogromcą dalekie były od cukierkowych historii z superbohaterami. Rok 1986 to zresztą moment przedefiniowania komiksu – między innymi takimi historiami jak Strażnicy Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa czy Powrót Mrocznego Rycerza Franka Millera. Można odnieść wrażenie, że i Punisher popłynął na tej fali.
Co zatem znalazło się w albumie? Proszę pozwolić, że zacznę od początku i końca zarazem – na samym starcie dostajemy bowiem Krąg krwi – miniserię Stevena Granta i Mike’a Zecka, w której główny bohater trafia do więzienia, czyli wprost w objęcia wszystkich zbirów, których wysłał za kratki, zaś na deser otrzymujemy galerię niesamowitych plansz z tejże miniserii – są to zarówno fenomenalne szkice plansz Mike’a Zecka, jak i jego imponujące okładki i szereg materiałów promocyjnych, wśród których dochodzi na przykład do niezwykle zadowalającej współpracy Zecka z Markiem Texeirą. Co prawda wszystkie te precjoza opublikowane są w pomniejszeniu, lecz nie przeszkadza to w docenieniu kunsztu Zecka – artysty, którego polscy czytelnicy mogą kojarzyć z ilustracji, często pojawiających się na stronach komiksów TM-Semic.
Po tytułowym Kręgu krwi przenosimy się do regularnej serii o Punisherze, która wystartowała w lipcu 1987 roku, a za którą odpowiedzialni byli scenarzysta Mike Baron, który związał swą karierę z tą postacią na lata, oraz Klaus Janson, zwykle stojący w cieniu Franka Millera artysta dysponujący niezwykle charakterystycznym stylem. Jansona w pewnym momencie zastąpił Whilce Portacio, a gościnny występ na łamach albumu zaliczył także John Romita Junior, będący właśnie u szczytu formy. Co ciekawe, doszło tu do niezwykle interesującego przenikania się dwóch serii – scenarzystka Daredevila Ann Nocenti i scenarzysta Punishera Mike Baron doprowadzili do spotkania swoich bohaterów na łamach obu tytułów, w tej samej scenie, ale widzianej oczyma innej postaci i rysowanej przez różnych artystów – Portacio i Romitę Juniora. Wyszło to naprawdę świetnie.
Jeszcze jedna ciekawostka: ostatnim zeszytem regularnej serii zamieszczonym w tym albumie jest Punisher nr 10, natomiast od zeszytu nr 11 publikację Punishera w Polsce w 1990 roku rozpoczęło wydawnictwo TM-Semic. Tak więc ci, którzy 32 lata temu kupili w kiosku pierwszy zeszyt i zastanawiali się, co było wcześniej, mają już odpowiedź na swoje pytanie.
W pierwszym tomie Epic Collection (wyd. Egmont Polska), poza wspomnianymi już komiksami, znalazło się miejsce dla powieści graficznej Gildia zabójców z 1988 roku, narysowanej przez kolejną wielką postać w świecie komiksu: Jorge Zaffino. Wszystkie nazwiska rysowników, które wymieniłem, to absolutna czołówka autorów tworzących w tamtym okresie – Zeck jest tu u szczytu formy, Romita Junior właśnie do tego szczytu dociera, Portacio dopiero zaczyna się wspinać, a jego forma eksploduje już w kolejnym tomie, zaś Zaffino potwierdza swój kunszt. Jeśli zaś chodzi o scenariusze – nie jest to Punisher, jakiego znamy z współczesnych komiksów. Jest nieco ugrzeczniony, bardziej się wyzewnętrznia, ale na przestępców poluje z pasją. Na okładce wygląda na nieco nabzdyczonego, ale niech to nikogo nie zwiedzie – w tym albumie znaleźć można sporo klasycznego, oldschoolowego dobra.