Mongołowie z THE HU zagrali w Warszawie [Relacja]

the hu 03 best 2022 11 07 133219

Mongolskie The Hu w 2018 roku „wygrało internety”, wrzucając na YouTube wideo do utworu pt. „Wolf Totem”. Klip formacji szybko stał się sieciowym viralem, który w krótkim czasie zaczął bić rekordy popularności wśród społeczności internetowej. Dość powiedzieć że w ciągu niecałych 4 lat od publikacji, teledysk został obejrzany 79 milionów razy.

Taki stan rzeczy pozwolił samemu zespołowi wypłynąć na szerokie wody: jako muzyczna sensacja, zaczęli gościć na najważniejszych festiwalach rockowych na świecie. Istniały rzecz jasna obawy, czy zespół którego cały dorobek artystyczny to jedynie dwa teledyski w internecie, poradzi sobie na żywo. Na szczęście okazało się, że w realnym świecie Mongołowie są nawet jeszcze lepsi niż byli w sieci. Od chwili publikacji „Wolf Totem” The Hu zdążyło już wydać dwie płyty długogrające – „The Gereg” z 2019 roku oraz „Rumble of Thunder” z 2022. W chłodne, deszczowe popołudnie 5 listopada, z inicjatywy niezawodnego Knock Out Productions, trasa promująca ostatni album grupy dotarła do Warszawskiego klubu Progresja. 

Fani zaczęli pojawiać się pod klubem już kilka godzin przed koncertem, a to co rzucało się w oczy, to ich różnorodna przynależność subkulturowa. Na koncert przybyli tak punkowcy jak i metalowcy, starsi rock’n’rollowcy, wielbiciele muzyki alternatywnej jak i po prostu zwykli ludzie, którzy chcieli po prostu posłuchać dobrej muzyki na żywo. The Hu z definicji jest ciężkie do zaszufladkowania – w teorii to wciąż muzyka folkowa, ale w praktyce, dzięki swojemu mocnemu rytmowi i częstej obecności gitar elektrycznych, bliżej Mongołom do rockowego uderzenia, niekiedy nawet zbliżającego ich granie do metalowych pierwowzorów. 

Po długim i dość nużącym secie DJ-skim, który miał spełniać rolę rozgrzewacza, o 21 na scenie pojawiła się ośmioosobowa horda ubranych w wojownicze stroje muzyków. Zaczęli charakternie i z kopyta od utworu „Shihi Hutu”, który płynnie przeszedł w przebojowe „Shoog Shoog”. Panowie ze sceny mówili niewiele, ograniczając się do zwyczajowego „Thank you” oraz kilku pobudzających zapowiedzi kolejnych utworów. Wrażenie robiły zagrywki i solówki na Morin Chuur, czyli narodowym instrumencie ludowym Mongolii – obok elektrycznych gitar i mocnego, perkusyjnego beatu instrument ten sprawdzał się bardzo efektownie. Wspaniale brzmiały też wokale, który nader często prezentowały rozmaite techniki mongolskiego śpiewu gardłowego – na żywo robi to jeszcze większe wrażenie niż na płycie! Wspólne, „wojenne” okrzyki oraz te bardziej melodyjne zaśpiewy wciągały publiczność, która zdecydowanie spragniona była zabawy – już na początku koncertu, pod sceną utworzył się solidny młyn, który tylko wyczekiwał tych bardziej energetycznych, rytmicznych numerów. Zresztą, wymiana energii między zespołem a publicznością była niepodważalna – można by rzec, że jedni wzajemnie nakręcali drugich, systematycznie podkręcając atmosferę.

The Hu zgrabnie przegalopowało (dosłownie!) przez zestaw 15 piosenek, wśród których nie mogło zabraknąć hitowych „Yuve Yuve Yu” i „Bii Biyelgee”, rozbudowanego „Black Thunder” czy wyczekiwanego przez fanów „Wolf Totem”. Na bis, po powrocie na scenę, ósemka zmęczonych lecz bardzo zadowolonych muzyków zaserwowała własną, folkową wersję Metallikowego klasyka w postaci „Sad But True”. 

To był bardzo korzenny i kipiący niemalże pierwotną energią koncert. The Hu udowodnili że są zespołem z krwi i kości, pokazując że ich muzyka zdecydowanie zyskuje w wersji live. Wydaje mi się, że nikt z licznie zgromadzonej tego wieczora w Progresji publiczności nie czuł się rozczarowany widowiskiem, które zaserwowała Mongolska grupa. Oby wracali do Polski jak najczęściej!

Marcin Puszka

 

 

Exit mobile version