Od 40 lat jest pilotem śmigłowców, od blisko czterech pracuje w TOPR. W miniony czwartek (22.08) był bohaterem akcji ratunkowej w Tatrach. Ale mieszkający w Świdniku pilot śmigłowcowy Andrzej Śliwa nie chce, aby nazywano go bohaterem. W rozmowie z Radiem Lublin opowiedział o przebiegu akcji ratunkowej.
– W TOPR-ze jest nas ośmiu pilotów – zaznacza Andrzej Śliwa. – Akurat tego dnia rozpocząłem dyżur, nic nie zapowiadało takiego zdarzenia. Rano było pogodnie, poleciałem do Jaskini Wielkiej Śnieżnej, gdzie prowadzona jest akcja wydobycia grotołazów. W południe zaczęło się chmurzyć, przed godz. 14.00. Wtedy otrzymaliśmy zgłoszenie, że jest wielokrotne porażenie i reanimacja dzieci.
Jak wyglądają pierwsze minuty po zgłoszeniu?
– Adrenalina skacze maksymalnie. Mimo złych warunków atmosferycznych zdecydowaliśmy się polecieć. Po burzy przychodzi spokój, więc w górze nie wiało – przyznaje Śliwa. – Jednak widok pod Giewontem tego, co zobaczyliśmy był przerażający. Dziesiątki ludzi leżących, wołających o pomoc, którzy nie mogli o własnych siłach się ruszyć. Ci, którzy mieli możliwości zejścia to schodzili. Najpierw skierowaliśmy się do reanimowanych dzieci. Opuściłem na dźwigu ratowników i zaczęliśmy to wszystko spontanicznie organizować. Najpierw pomoc dla mocno rannych, którzy nie mogli o własnych siłach się przemieszczać. Jak się okazało mieli ogromne poparzenia i połamania. To był widok, jak po zamachu terrorystycznym.
Śmigłowcem TOPR nie trzeba szukać miejsca do lądowania. Akcję można prowadzić z powietrza.
– Śmigłowiec „Sokół” produkowany w Świdniku to fantastyczna maszyna – mówi pilot. – Spokojnie możemy zrobić zawis w rejonie Giewontu, a nawet na Rysach. To jego przewaga nad eurocopterem. Możemy zawisnąć nad ofiarą, by opuścić ratowników medycznych, a później na dźwigu wciągnąć rannego na pokład.
To nie była bezpieczna akcja.
– Nie jesteśmy samobójcami. Każdy ma z tyłu głowy, że jest to sprzęt warty miliony. Na pokładzie jest co najmniej pięciu ludzi, dwóch pilotów, trzech ratowników. W żadnym momencie nie mogę ryzykować ich życia ani zdrowia – zaznacza TOPR-owiec. – To nie była typowa akcja. Skala rannych była ogromna, ale staraliśmy się pomóc, jak największej liczbie ludzi. Ratownik pokładowy miał pozwolenie, żeby pakował jak najwięcej się da. Zazwyczaj mamy jedną parę noszy i lecimy do szpitala, tutaj były dwie pary noszy, trzech siedzących i lecieliśmy na prowizoryczne lądowisko zrobione na Hali Kondratowej. Tam samochody odbierały poszkodowanych, bardziej rannych woziliśmy na lądowisko przy szpitalu w Zakopanem. Tam czekały śmigłowce LPR i rozwoziły dalej. W sumie wykonałem 4 loty godzinne, tylko do porażeń na Giewoncie.
Powiedział Pan, że nie używamy słowa „bohater”.
– Nie chcę używać tego określenia. Jest nas ośmiu pilotów. Każdy na moim miejscu zrobiłyby to samo – podsumowuje Andrzej Śliwa.
Podczas czwartkowej burzy śmierć poniosły 4 osoby, w tym dwoje dzieci, poszkodowanych zostało niemal 150 turystów przebywających w okolicach Giewontu i Czerwonych Wierchów.
CZYTAJ: Podsumowanie akcji ratowniczej w Tatrach. Poszkodowanym pomagał lubelski żołnierz
CZYTAJ: Akcja ratownicza w Jaskini Wielkiej Śnieżnej zakończona
TSpi
Fot. A.Górka / TOPR