Bardzo często ostatnio wspominam, że w tym roku polski komiks obchodzi 100-lecie istnienia. I w związku z tym zacnym jubileuszem staram się przynosić do studia duże ilości rodzimych produkcji osadzonych w różnych realiach i stylistykach. Bo trzeba pamiętać i przypominać, że polski komiks to twór żywy, mający znakomitych klasyków i równie świetnych młodych twórców. Pozwala nam podziwiać dzieła mistrzów detalu i zwolenników minimalizmu. Fachowców kreski realistycznej i ekspertów od groteski lub kilku kresek. Dla każdego coś dobrego.
Taki na przykład Wydział VII (wyd. Ongrys) jest pomostem między zeszytówką z PRL-u a współczesną, inspirującą się amerykanizmami, twórczością komiksową. Perypetie specjalnego wydziału do zadań paranormalnych, działającego w latach 60. ubiegłego wieku na polskiej ziemi od pierwszego spojrzenia przywodzą na myśl Kapitana Żbika zmiksowanego z wątkami z Hellboya. Czego tu nie ma! Zombie, jakieś żabostwory, kult świętej wody i wybuch chemikaliów w radzieckiej bazie wojskowej pod Wrocławiem. Są też żbikowe archetypy, od czasu do czasu mówiące językiem przeszłości. Czwarty zeszyt Wydziału VII, zatytułowany Martwa woda, wyróżnia na pewno dynamiczna kreska Roberta Adlera, dla którego jest to chyba pierwsze po latach poważne podejście do komiksu. Świetna jest również okładka Joanny Karpowicz. W scenariuszu dzieje się sporo, czasem wkrada się tu jakiś bałagan, ale jest ok. Wszystko to już gdzieś widzieliśmy, ale jest całkiem nieźle. Szkoda tylko, że autorzy serii i wydawca nie słuchają Halo komiks. Omawiając pierwszy zeszyt zwróciłem uwagę na pewne braki w stopce redakcyjnej, które występują po dziś dzień. A szkoda, bo pewne podstawowe informacje – kto zrobił okładkę, kto wydał komiks, kto jest odpowiedzialny za korektę – to dosyć istotne rzeczy. Pomijając te minusy, Wydział VII powinien spodobać się wszystkim fanom sensacyjno-paranormalnych komiksów, tęskniących za starymi seriami wydawanymi w czasach PRL-u, których dzisiaj nie da się już czytać. Wydział da się czytać, bo na szczęście więcej tu Hellboya niż Żbika.
Ambitnego zadania podjął się Przemysław Świszcz operujący pod pseudonimem Graphos. Jego autorski debiut zatytułowany Mieszko: Dziedzictwo to próba przedstawienia losów nie kogo innego, jak historycznego pierwszego władcy Polan. Punkt wyjścia jest prosty: Siemomysł, ciężko ranny w walce z Wieletami wraca do Gniezna, by przekazać władzę jednemu ze swoich synów. My wiemy w czyje ręce ostatecznie trafi, lecz oni nie wiedzą. Podczas podróży kiełkują spiski, a niepewni swego synowie postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce… Na 76 planszach Świszcz przedstawia dość niewiele zdarzeń, ale robi to w sposób autentycznie ciekawy. Dialogi – bardzo sprawne, panowanie nad nierozjeżdżaniem się fabuły w niepotrzebne zaułki – idealne, rysunki – no właśnie. Choć poziom scenariusza jest zaskakująco dobry, to rysunki są widoczną od razu siłą napędową tego albumu. Artysta ze Strzyżowa najlepszy jest w malarskich ujęciach, w ukazujących przyrodę zamglonych pauzach, ale wychodzi również obronnym pędzlem z oczywistych dla tego rodzaju komiksu scen walki. Mieszko to duże, pozytywne zaskoczenie. Komiks świetnie zrealizowany i otwierający furtki dla wielu wątków, które zapewne doczekają się rozwinięcia w kolejnych tomach. Szczerze kibicuję autorowi!
Kolejnym świeżym debiutem jest Demiurg (wyd. Wydawnictwo Granda) Karoliny Walczak. To urzekający wizualnie, inspirowany Brunonem Schultzem komiks, będący pracą dyplomową autorki. Ten krótki, oniryczny utwór, poza Schultzem wydaje się być inspirowany trochę McKeanem, trochę Pedrosą, przypomina też Kristiansena czy Olivieirę. Jego siłą są obrazy, choć trzeba przyznać, że Karolina Walczak jest również bardzo sprawna jeśli chodzi o opowiadanie nimi. To komiks trudny, bo niemy, i próbujący odpowiedzieć na pytanie co się dzieje z tworami ludzkiej wyobraźni. Odpowiedź autorki jest na tyle satysfakcjonująca, że z tą poetycką pozycją czas upłynął mi bardzo miło. Warto podkreślić też elegancki sposób wydania Demiurga, który wyraźnie podkreśla jego walory wizualne.
A na deser kolejny debiut. Tym razem pierwszy tom Exist Moniki Laprus-Wierzejskiej, czyli wizja przyszłości, niedalekiej, bo osadzonej w roku 2025, w której ludzie mogą sobie cybernetycznie ulepszać umysły. W futurystycznej rzeczywistości porusza się główna bohaterka, która przez swoją wyjątkowość staje się obiektem zainteresowania różnych osobowości. Pierwszy album serii to zaledwie zarys fabuły, kreślący główny wątek i sygnalizujący poboczne. Ciężko więc rozprawiać o scenariuszu, natomiast jeśli chodzi o rysunki – ale to jest petarda! Precyzja, detal na piedestale, ciekawe kompozycje, mangowa dynamika, przestrzeń. Choć mam też pewien problem z tymi rysunkami – sądzę, że szarości przykryły gdzieś tę niesamowitą kreskę i prawdę mówiąc bardziej podobają mi się zamieszczone na końcu albumu szkice Laprus-Wierzejskiej. Pozostawienie tego komiksu w czerni i bieli wyświadczyłoby mu przysługę. No i ta okładka… czerń jest spoko, ale jednak sądzę, że niezaznajomionych z twórczością autorki taka okładka nie zachęci do zakupu. Ale, jak to się mówi, byłem, widziałem i – mimo tej okładki – polecam, ze względu na rysunki, dając kredyt zaufania scenariuszowi.
Fot. GM