Kilkadziesiąt wielkoformatowych fotografii obrazujących spalenie Wąwolnicy w 1946 roku można oglądać na rynku w tej miejscowości. Autorem zdjęć jest amerykański fotograf John Vachon, przebywający wówczas w Polsce z misją UNRRA (Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy po II wojnie światowej).
Ekspozycja prezentowana była już w kilku polskich miastach. Teraz, w 75. rocznicę spalenia Wąwolnicy, dotarła w miejsce, gdzie doszło do tej tragedii.
ZOBACZ ZDJĘCIA: Uroczystości upamiętniające ofiary w 75. rocznicę spalenia wsi Wąwolnica
– To wciąż żywa historia – mówi Sławomir Partycki, którego dziadek zginął podczas tego aktu terroru. – Mama ratowała co mogła, wrzucając rzeczy do studni. Z moim starszym bratem przeskakiwała przez płot. W czasie przeskakiwania zapaliła się jej chusteczka na głowie. Gdyby nie udało jej się przeskoczyć za pierwszym razem, prawdopodobnie by nie przeżyła. To było żywe w mojej rodzinie, ponieważ żywcem został spalony mój dziadek, Józef Łuszczyński. Zabudowania, zwierzęta – wszystko jednego dnia zniknęło. Rodzice, zanim wybudowali sobie dom, przez chyba dwa lata mieszkali w piwniczce bez okien.
– 2 maja 1946 roku to był bardzo smutny dzień dla naszej społeczności – mówi wójt gminy Wąwolnica Marcin Łaguna. – Tego dnia na tej ziemi dokonał się straszny mord, ale on nie dokonał się sam. Najbardziej bolesne jest to, że nie dokonał tego ani najeźdźca sowiecki, ani niemiecki, ale nasze ówczesne władze komunistyczne, które w sposób bestialski i niewytłumaczalny dokonały tak parszywej zbrodni. Dziś głośno o niej mówimy, a przez lata było cicho, dlatego że ludzie po prostu bali się konsekwencji. Bali się mówić cokolwiek o tym, co tutaj się wydarzyło.
– Opisaliśmy to w albumie, który został w wydany w 2017 roku, „Wąwolnica 2 maja 1946. Relacje, dokumenty”. Zebraliśmy tam wiele relacji od ludzi, którzy jeszcze żyli. To był ostatni moment, żeby to zrobić – opowiada Wiesława Dybała, prezes Towarzystwa Przyjaciół Wąwolnicy.
CZYTAJ: „To wciąż żywa historia”. W Wąwolnicy otwarto wystawę w 75. rocznicę pacyfikacji wsi
– Była ogólna panika, jak to przy pożarze. Każdy łapał, co się dało, i wynosił z domu, żeby tylko znalazło się na zewnątrz. Wyprowadzano zwierzęta gospodarskie. Ludzie mówili o partyzantach, że to odwet ubecji, która czaiła się na mieszkańców – wspomina jeden z mieszkańców Wąwolnicy.
– Przede wszystkim trzeba podkreślić, że Wąwolnica stanowiła bardzo silne wsparcie dla grup partyzanckich, między innymi dla grupy „Orlika” – zaznacza Marcin Łaguna. – Ludzie bardzo chętnie wspierali ich działania. Władza komunistyczna nie tolerowała takiego sprzeciwu. Przyjechały oddziały Milicji Obywatelskiej, żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, którzy w sposób bestialski spacyfikowali te postawy patriotyczne. Absolutnie nie można było się z tym zgodzić i do dzisiaj nie zgadzamy się, dlatego głośno mówimy, jaka jest prawda.
– Niestety to nie był jednostkowy przypadek – podkreśla prof. Tomasz Panfil z Biura Edukacji Narodowej IPN. – Takich barbarzyńskich aktów dokonanych przez UB znamy więcej. Na Lubelszczyźnie spalono w ten sposób więcej wsi i to nawet czasami bardziej drastycznie: jest taki przypadek, kiedy UB wpadło i zabijało ludzi na środku wsi, a potem ślad po tej wsi nie został. Przypadek Wąwolnicy to unikat o tyle, że był tutaj amerykański fotograf, którego ubecy nie zauważyli. Zdążył wykonać około 20 zdjęć, które stały się dokumentacją i świadectwem tego, jak rok po wojnie wyglądała Polska komunistyczna, jak rzekomo kochające pokój władze komunistyczne traktowały Polaków. Właśnie w ten sposób, czyli kto nie z nami, ten niech ginie, niech płonie i cierpi. Mieszkańcy Wąwolnicy płonęli i ginęli. Później przez całe dziesięciolecia dalej cierpieli, bo byli traktowani jak bandyci. Nie dostali odszkodowań.
– Co prawda w latach 60. została wypłacona tzw. asekuracja ubezpieczenia, ale dostali ją tylko działacze partyjni, którzy stracili swój dobytek, i ormowcy, a więc osoby związane z ówczesną komunistyczną władzą. Ci, którzy należeli do partyzantki, tak jak mój ojciec (który zresztą był aresztowany w 1947 roku i przez siedem miesięcy okrutnie torturowany na Zamku Lubelskim), oczywiście żadnej pomocy nie otrzymali – mówi Sławomir Partycki.
Dodajmy, że podczas pacyfikacji Wąwolnicy 2 maja 1946 roku zginęły dwie osoby. W pożarze spłonęło także około 101 domów mieszkalnych oraz kilkaset budynków gospodarczych wraz ze zwierzętami.
ŁuG/WM
Fot. Piotr Michalski