Pierwszy tom tej serii przyjąłem z dużym pozytywnym zaskoczeniem, drugi właśnie się ukazał. Departament prawdy (wyd. Non Stop Comics) wciąż jest komiksem, po którego lekturze będziemy się czuli jak oszukani metodą na wnuczka. Lub na pełnego spiskowych teorii scenarzystę, który tak zamieszał nam w głowie, że zgodziliśmy się na wszystko. Bo seria Jamesa Tyniona IV i Martona Simmondsa to rzecz traktująca o powstawaniu prawdy lub też wielu alternatywnych prawd funkcjonujących w naszej codzienności. Tytułowy Departament to tajna rządowa organizacja, której zadaniem jest zapobieganie wpływowi groźnych teorii spiskowych na rzeczywistość. Agenci Departamentu działają w terenie. Są trochę jak Fox Mulder i Dana Scully, jest nawet enigmatyczny człowiek z papierosem, tu zwany „człowiekiem w czarnym helikopterze”. Agenci rozwiązują różne sprawy, kreują rzeczywistość, naginają ją, a być może ratują – sami się w tym wszystkim gubiąc, a jednocześnie mają swoje życie i swoje własne historie, nie bez wpływu na ich kolegów i prowadzone zadania.
Drugi tom Departamentu prawdy wciąż trzyma w napięciu. Trzeba przyznać, że scenarzysta ponownie skomponował tę historię z wielu składników, bardzo przyciągających. Są więc tropy Wielkiej Stopy, trochę o Frankensteinie i Draculi i Lovecrafcie, mnóstwo o Crowleyu, madame Bławatskiej, o wierzeniach i przekazach podprogowych. Miksując rzeczywistości, zdarzenia, fakty i mity James Tynion nie chce być jednak Grantem Morrisonem i zamiast na niedopowiedziane szaleństwo stawia na powolne wyjaśnianie – lub raczej relacjonowanie – stanu rzeczy, które – no właśnie – w pewnych momentach, głównie w tych, kiedy scenarzysta ucieka w wykład na tematy różnorakie, zaczynają nieco nużyć swoją statyką. Jedynym sposobem na zburzenie monotonii wygłaszanej mowy jest zbicie jej znienacka wmontowanym przekleństwem, a to trochę za mało. Na szczęście to tylko fragmenty, a na przestrzeni całego albumu zdarza się sporo scen, które dają fabule oddech. Rysunki niezłe. Simmonds czerpie z drapieżnej klasyki i, podobnie jak bohaterowie fabuły, także sprawia wrażenie, jakby uciekał się do sprytnych chwytów, które mają za zadanie oszukać czytelnika. Departament prawdy, tom drugi, zatytułowany Miasto na wzgórzu to wciąż solidna robota. Podtrzymuję zdanie, że jest to godny spadkobierca linii Vertigo z czasów największej świetności.
Tymczasem o tym, że ciężko jest przeżyć własną śmierć mówi nam pierwszy tom serii RIP (wyd. Non Stop Comics) zatytułowany Derrick. Imienny tytuł pojawia się tu nie bez przyczyny – imiona będą bowiem widniały we wszystkich sześciu tomach tej historii, która będzie opowiadania z perspektywy poszczególnych bohaterów. Zabieg interesujący, ale czy sama opowieść też? Otóż skupia się ona zamieszkującej w mieścinie bez perspektyw grupie pracowników zatrudnianych przez agencje do szabrowania w domach zmarłych osób, pozostawionych bez opieki przez długie dni, a nawet miesiące. Z takiego domu pracownicy mają wynieść wszystko, nie zabierając jednak nic dla siebie. Ten komiks nie powstałby, gdyby ktoś z bohaterów tego przykazania nie złamał – ginie pierścionek, cień podejrzenia pada na wszystkich, zaczyna się krwawa rozgrywka.
Nie jest to komiks dla widzów o słabych nerwach, ale i ci o mocnych niekoniecznie znajdą tu dla siebie same smakołyki. To coś z pogranicza. Z racji wykonywanej przez bohaterów profesji, tło historii jest nieco obrzydliwe, ale na pierwszy plan wybija wątek sensacyjny, wsparty melancholią małego miasteczka i pragnieniem wyrwania się i zaznania prawdziwego życia. Niezłe rysunki, wartka akcja i materiały dodatkowe pokazujące, że większość postaci ma swojego odpowiednika w prawdziwym, głównie filmowym. Ciekawe jest tu przede wszystkim to, że jest to wycinek dłuższej historii i zapewne wszystkie niedopowiedziane wątki oraz enigmatyczne sceny będą zyskiwały wraz z kolejnymi albumami. Jednocześnie jest to opowieść o konkretnej postaci i jej udziale w pierścionkowej aferze. Zapowiada się nieźle.